search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

MALARZE NA EKRANIE. Filmy o mistrzach pędzla

Radosław Dąbrowski

30 listopada 2017

REKLAMA

Włosiński jest jednym z nielicznych osób (a być może jedyną), która docenia dokonania Nikifora. Na podobnie niewielkie, acz większe grono zwolenników mógł liczyć Władysław Strzemiński, którego nieustannie podziwiali jego oddani studenci. To właśnie jedna ze stron medalu. Andrzej Wajda w niejednej scenie zademonstrował swojego bohatera jako nie tylko zdolnego artystę, lecz również znamienitego teoretyka. Być może niektóre stwierdzenia np. o Vincencie van Goghu są przesadnie nacechowane językiem specjalistycznym, wręcz naukowym, tj. wyszukane słowo goni za wyszukanym słowem, niemniej przy większym skupieniu wypowiedzi te płynące z ust Bogusława Lindy zdają się porządkować w umyśle widza i odbiór ich staje się przystępniejszy.

Drugą stroną medalu jest upadek jednostki, na tle którego wybrzmiewają bardziej ogólne problemy, jak gloryfikacja Stalina czy redefinicja sztuki. Strzemińskiego w tworzeniu ogranicza postawa społeczna oraz on sam, np. z powodu kłopotów fizycznych czy finansowych. Można zarzucić Wajdzie niedbały montaż, kiepską realizację niektórych scen, które cierpią na gwałtowne urwanie oraz brak ciągu przyczynowo-skutkowego czy częściowo nietrafiony casting (Bronisława Zamachowska), ale siłą Powidoków jest obraz degradacji artysty. Z każdą kolejną sceną Strzemiński zostaje pogrążany coraz bardziej. Zalicza – nie tylko metaforycznie, lecz także dosłownie – upadki. Jeżeli faktycznie scenariusz poprawiano trzykrotnie, to nie zaszkodziłoby, aby uczynić to przynajmniej raz jeszcze, albowiem dzieło Wajdy cierpi na wielu polach. Broni się jednak jako dość sprawnie nakreślony portret wielkiego, ale bezradnego w dobie kryzysu artysty. W swojej surowości film pozostaje do ostatniego ujęcia, na czym również punktuje Wajda. W przeciwieństwie do Krauzego, który pod koniec Mojego Nifikora zdał się na niepotrzebną nutę sentymentalizmu.

Filmowych opowieści o malarzach nie brakuje, lecz nie sposób opisać wszystkie. Na pewno warto przynajmniej symbolicznie zaznaczyć obecność Pięknej złośnicy (1990) – bezsprzecznie wybitnego dzieła z wyrafinowaniem opowiadającego o procesie twórczym i zmysłowej grze, jaką prowadzą między sobą tworzący a osoby portretowane. To zapewne magnum opus Jacquesa Rivette’a. Sporym uznaniem cieszy się także inny francuski utwór Serafina (2008), w której najważniejszą rolą odgrywa postać kobieca o bardzo złożonej charakterystyce, albowiem nietuzinkowe zdolności operowania pędzlem przenikają się ze schorzeniami psychicznymi. Jest wreszcie Picasso. Twórca i niszczyciel (1996), ale nie ma wątpliwości, że wspaniała reżyserska forma Jamesa Ivory’ego przypadła na nieco wcześniejsze lata jego twórczości. Nie należy zapomnieć  o Pasji życia (1956), z której dowiadujemy się zdecydowanie więcej na temat Vincenta Van Gogha aniżeli z nie tak dawnego Twojego Vincenta (2017). Na te i inne produkcje należałoby jednak poświęcić kolejny artykuł, zatem pozostaje mi jedynie zachęcić czytelników do kontynuowania rozważań o filmowych historiach o mistrzach pędzla.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA