search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: Kto jest Prometeuszem?

Tekst gościnny

2 maja 2017

REKLAMA

A jednak, David, mimo inspiracji „nieludzką” postawą Lawrence’a z niewiadomych przyczyn w dalszym przebiegu zdarzeń zachowuje się jak… człowiek. Odczuwa. Obraża się i za obrazę się mści. Autorem wymierzonych w niego ataków jest nie kto inny jak prymitywny partner doktor Shaw, Charlie Holloway. David więc z wyrachowaniem odwdzięcza mu się pięknym za nadobne: rozbudza ogień odnalezionego na lądzie wirusa, Obcego, rozdmuchuje go i przytrzymuje póki ten nie nabierze mocy i się nie usamodzielni (daje więc, niczym Prometeusz, nowe życie), następnie zaś zaraża nim Hollowaya. Działa w afekcie, czyli pod wpływem… emocji. Jakby tego było mało jest stronniczy, kwestionuje rozkazy przełożonych, zwłaszcza zaś lekceważy doktor Shaw, gdy ta prosi go o pomoc w usunięciu ciała obcego z jej jamy brzusznej. David coraz śmielej sobie poczyna, a mimo to wszyscy na pokładzie lekceważą zagrożenie właśnie z jego strony. Tylko panna Vickers zdaje sobie sprawę, że to on jest ich przeciwnikiem. Ona dostrzega jego wady. Jego kapryśność, humory. Jego… ludzką naturę. Jako jedyna wygrywa z nim w intelektualnej konfrontacji, polemikę z nim puentując: „znajdę kabel, do którego jesteś podłączony i go odetnę”. Szkoda, że nie spełni obietnicy.

Panna Vickers (w tej roli zupełnie nietuzinkowa z kolei, bo nie szukająca poklasku Charlize Theron) jest w istocie jedyną bohaterką zdolną do przetrwania konfrontacji z Inżynierami i Obcymi, a dlatego, że do perfekcji opanowała właśnie sztukę przetrwania. Reprezentuje korporację (w domyśle oczywiście bezduszną), ale cechuje ją rozsądek, namysł i siła, czyli to czego brakuje pozostałym członkom załogi. I to ona trzyma załogę „Prometeusza” za pysk (choć powinna doktor Shaw, ale skończona sierota zamienia się w heroinę dopiero, gdy bliską jej osobę spotyka nieszczęście, a i jej samej wyrządzona zostanie ogromna krzywda, ze strony Davida). Meredith Vickers ma cechy prawdziwego lidera: imponuje charyzmą, inteligencją, spokojem i zimną krwią. Przytomnie nie pozwala wejść na pokład zarażonemu członkowi załogi, osobiście spala go żywcem, bo inni załoganci są niedojrzali i po prostu nie potrafią tego zrobić. Nie myślą.

W czynie Vickers nie ma ani bezduszności, ani wyrachowania, ona liczy siły na zamiary, a widzi że, naukowcom wszystko wymyka się spod kontroli. A ona chce zachować kontrolę, zadbać o bezpieczeństwo statku i tym samym załogi. Ona jest właściwym kapitanem. Gdy jej się to nie udaje, a nominalny kapitan, Janek, po raz pierwszy zachowuje się jak kapitan, stawia ją przed faktem dokonanym: zniszczy Obcych niszcząc „Prometeusza”, Meredith nie stawia oporu (a mogłaby, statek należy do niej). Znów wygrywa rozsądek. Vickers pozwala mu, bo wie, że wreszcie ma do czynienia z człowiekiem zdecydowanym. Takim jak ona. Meredith ratuje się ucieczką, ale nie udaje jej się przeżyć. Zostaje pokonana (ukarana?), bo Ridley Scott myśli konwencjonalnie: skoro Vickers jest postacią niesympatyczną (czytaj: negatywną), musi przegrać. Nawet jeśli stoi to w sprzeczności z logiką, ale o tę ostatnią nikt tu nie dba. Scott zapomniał, że jego poprzednia heroina, Ellen Ripley, pozostała żywa na pokładzie „Nostromo” nie dlatego, że była sympatyczna.

Z pozostałych, dodajmy, niewyraźnych, członków załogi wyróżnia się jeszcze geolog, Fifield. Nieokrzesany, nieuprzejmy, niegrzeczny. I w porządku, widocznie tak został pomyślany. Ale to, że badanie ziemi, skał na obcej planecie w ogóle go nie interesuje jest już zastanawiające. Ze swym szpanerskim tatuażem bardziej niż człowieka nauki przypomina wykidajłę z baru, tępego osiłka bądź najemnika, który został przysłany na planetę Obcych by wykonać swoją robotę, dostać dolę i zwinąć się do domu. On z pewnością nie chce być Prometeuszem.

Prometeuszem mógłby być Peter Weyland, fundator tej bądź co bądź pionierskiej i w założeniu szlachetnej ekspedycji, gdyby jego marzenie wypełnienia się misji nie było umotywowane tak trywialnymi i samolubnymi pobudkami (marzenie o nieśmiertelności). I tutaj zresztą ponownie jako ostoja rozsądku przydaje się niezawodna panna Vickers. Skutecznie punktuje rzekomo humanistyczne motywacje Weylanda. Odziera je z wszelkich fasadowych haseł i ideałów. Obnaża małostkowość magnata, który naiwnie szuka eliksiru młodości i mówi mu bez ceremonii: „Król ma swój okres panowania, a potem umiera. To nieuniknione”. Oczywiście ma rację.

REKLAMA