RON HOWARD. Wszystkie filmy reżysera
Ron Howard to jeden z największych reżyserów współczesnego Hollywood.
Tego typu teza z miejsca może być uznana za grubą przesadę, bowiem to imię i nazwisko nie jest tak rozpoznawalne jak Steven Spielberg czy Quentin Tarantino. Gdybyśmy zaktualizowali nasz ranking najlepszych reżyserów, to Howard, z dużym prawdopodobieństwem, nie miałby szans znalezienia się w pierwszej 50.
Dlaczego więc tak odważne stwierdzamy, że to jednak czołówka? Otóż powód jest prosty: filmografia. Naprawdę niewielu jest twórców, którzy w ciągu czterech dekad dostarczyli tak dużej liczby bardzo dobrych, rozpoznawalnych filmów. Abstrahując od samych nagród i wyróżnień typu Oskary lub Złote Globy – oczywiście ma je na półce, w tym za najlepszego reżysera – to na jego koncie znajduje się wiele obrazów znajdujących swoje miejsce w dorocznych rankingach lub innego typu podsumowaniach dekad. W ramówce telewizyjnej wciąż możemy się natknąć na jego filmy, bo – podobnie jak dzieła Spielberga czy Zemeckisa – są reprezentantem typowego kina środka, jeśli chodzi o oczekiwania widzów, więc dobrze się je ogląda, są kierowane do jak największej grupy widzów i nie wstydzą się swojej proweniencji.
Ron Howard to też świetny rzemieślnik, który umiejętnie korzysta z gatunkowych szablonów. Każdy jego film jest dopracowany w szczegółach i sprawnie opowiedziany. Reżyser umie operować emocjami, wie, czym jest kinowy spektakl, ale równie mocno zwraca uwagę na dobry scenariusz. Oczywiście problemem, który prowadzi bezpośrednio do wspomnianego braku rozpoznawalności, jest niezbyt wielka wyrazistość Howarda jako reżysera. Nie podejmuje on bowiem w kółko tych samych tematów czy gatunków, formalnie nie wiąże się z konkretną poetyką filmową, nie ma ambicji tworzenia nowego stylu, nie zmusza widzów do rzucenia się w wir interpretacji. To na pewno przeszkadza w budowaniu znanego wszystkim wizerunku.
Czy ma na koncie arcydzieło? O ile w przypadku takich tuzów kina popularnego jak Steven Spielberg, Robert Zemeckis, Ridley Scott czy James Cameron łatwo wskazać reżyserskie opus magnum, tak w przypadku Rona Howarda jest z tym kłopot. Wiele znakomitych, ważnych filmów, ale czy arcydzieła?
Odpowiedź jest udzielona poniżej, choć z pewnością sami również jesteście w stanie na to pytanie odpowiedzieć. Recenzujemy wszystkie filmy Howarda. Pomijamy jednak Made In America, czyli zapis koncertu Jay-Z z 2011 roku.
1977 / GRAND THEFT AUTO
Jacek Lubiński
Debiut, i to nie byle jaki. Ron nie tylko wyreżyserował tę zwariowaną komedię, ale też napisał do niej scenariusz (wraz z ojcem) i zagrał główną rolę. A wszystko to pod skrzydłami Rogera Cormana – ojca chrzestnego i mentora połowy współczesnego Hollywood. Niestety, niemal w każdym z tych aspektów Howard zawiódł. Film jest chaotyczny oraz niezbyt wciągający, fabuła pretensjonalna i służy jedynie ukazaniu kolejnych pościgów i wypadków, które specjalnego wrażenia po latach nie robią (zwłaszcza gdy zestawić je z konkurencyjnymi tytułami danej tematyki). Pod względem aktorskim również źle się patrzy na nieśmiałego rudzielca z zabawną fryzurą, który wypowiada kolejne kwestie z dużym zaangażowaniem, ale zerową charyzmą. Całość najlepiej rozpatrywać przez pryzmat guilty pleasure, acz i to niekiedy wymaga sporo dobrej woli od widza. Ostatecznie jedyną wartością projektu pozostaje jego wpływ na świat gier komputerowych – choć z kultową serią ma nie tak znowu dużo wspólnego, z pewnością był dlań inspiracją i dał sobie skraść… tytuł. 5/10
1982 / NOCNA ZMIANA / Night Shift
Agnieszka Stasiowska
Czasy błękitnego cienia na powiekach u wszystkich bez wyjątku kobiet i nauszników u mężczyzn, czyli słodkie lata osiemdziesiąte – albo się to lubi, albo nie. Ja mam do nich szalony sentyment i dlatego Nocną zmianę zawsze będzie mi się dobrze oglądało. Charakterystyczna muzyka, czerwona czcionka w czołówce i Michael Keaton w szczytowej formie obłędu.
Chuck Lumley (Henry Winkler) to nieudacznik, który siedzi pod kapciem chimerycznej narzeczonej, codziennie ucieka przed psem sąsiadów i daje się wygryźć siostrzeńcowi szefa z dziennej zmiany w kostnicy, gdzie pracuje. Kiedy wreszcie postanawia odmienić swoje życie, robi to, organizując za namową kolegi (Keaton) agencję towarzyską w kostnicy. Wśród szuflad ze sztywniakami zaczynają się dziać sceny dantejskie, a nasz bohater dorabia się nie tylko kapelusza alfonsa… Pomimo że całość nieuchronnie zmierza ku cukierkowatemu happy endowi, Howardowi udało się ominąć mieliznę tandety.
Nie jest to dzieło epokowe, ale przyjemne, proste kino, idealne na podróż sentymentalną. 6/10
1984 / PLUSK / Splash
Jacek Lubiński
Młodziutki Tomek Hanks i śliczniusia Daryl Hanka (a na drugim planie także cukiereczkowy John) w fabularnej wariacji na temat Małej syrenki. Zabawne? Po części. Tandetne? Ciutkę. Żenujące? Ani trochę. Chociaż film z pewnością trąci już dziś nieco myszką (niemniej charakteryzacja pierwsza klasa!), to jednak jest niezwykle uroczym i przyjemnym przykładem niezobowiązującej rozrywki. Dziwić może co prawda oskarowa nominacja za scenariusz (który zły nie jest, ale i bez przesady w drugą stronę), lecz popularność tej produkcji jest jak najbardziej uzasadniona. To klasyczna, lekko zwariowana bajka epoki Reagana. W przekroju całej filmografii mało znacząca, lecz i tak warta polecenia. 7/10
1985 / KOKON / Cocoon
Maciej Niedźwiedzki
Podobne wpisy
To film Rona Howarda, ale zdecydowanie bardziej przypomina kino Roberta Zemeckisa czy Stevena Spielberga. Emanuje z niego podobny optymizm, a sam film mógłby razem z E.T. i Bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia tworzyć nieformalną trylogię. Reżyser Pięknego umysłu ma bardzo cenną umiejętność. Biegle zmienia różne konwencje gatunkowe, nie ma własnego charakterystycznego stylu, którym pieczętuje każdy film. Kokon to zręczne połączenie dwóch rodzajów kina: z jednej strony to opowieść o grupie staruszków mieszkających w nadmorskim „domu spokojnej starości”, a z drugiej fantastyczna opowieść o pokojowo przybyłych kosmitach, którzy na Ziemi mają do wykonania pewne zadanie. Howard w Kokonie w przekonujący sposób połączył ze sobą te dwa wątki, które interesująco ze sobą korespondują. Jego film jest wspaniałą alegorią umierania, niebanalną opowieścią o żegnaniu się z życiem. Kokon ma również wzruszające, piękne, naprawdę magiczne zakończenie. Gdy w ostatniej scenie młody chłopak David spogląda w niebo, autentycznie czuć magię kina. 8/10
1986 / GUNG HO
Jacek Lubiński
Jeden z najmniej, o ile nie najmniej znany, tudzież najbardziej zapomnianych filmów Howarda, choć swego czasu całkiem nieźle poradził sobie w kinach przy relatywnie niskim budżecie. Produkcja ta, znana także pod tytułem Working Class Man, to jedna z wielu komedii traktujących o zderzeniu kultur. Tym razem wszystko rozbija się o samochody – japońskie, lecz robione przez Amerykanów. Niby nic, ale ogląda się sympatycznie, głównie za sprawą obsady (m.in. John Turturro i Mimi Rogers) oraz głównej gwiazdy filmu. Michael Keaton był jeszcze przed przebierankami u Burtona, ale już popularny i wybitnie w swoim żywiole. Już choćby dla niego warto całość obejrzeć. Choć nie ma się też co oszukiwać – po blisko trzydziestu latach od premiery całość trąci nieco myszką, zawiązanie akcji dawno się zdewaluowało, a realia i technika zmieniły tak bardzo, że aż trudno w to uwierzyć. Pozostaje jedynie wcisnąć play i cieszyć się niezobowiązującą, ciepłą i zabawną historyjką. Takie też są czasem potrzebne. 7/10
1988 / WILLOW
Krzysztof Walecki
Zanim Peter Jackson nakręcił trylogię Władca Pierścieni, to właśnie Willow Rona Howarda uchodziło za najdoskonalszy przykład kina fantasy. I dla wielu widzów prawdopodobnie jest nim do dziś. Ta wspaniale zrealizowana baśń o przygodach tytułowego karła, który podejmuje się niebezpiecznej wyprawy, aby obalić złą królową Bavmordę oraz zapewnić bezpieczeństwo jej następczyni, jest godnym przedstawicielem powoli już kończącego swój żywot kina nowej przygody. Akcji jest tu co niemiara, efekty specjalne oraz charakteryzacja robią wrażenie do dziś, a wszechobecny klimat magii wydaje się być niepodrabialny. Tak właśnie powinien wyglądać Hobbit! Lekki, zabawny, ekscytujący, ale także wzruszający i przerażający.
Jest to dzieło, do którego wraca się wielokrotnie, nie tylko z powodu fantastycznej oprawy, lecz również dla genialnego duetu Warwick Davis (Willow) – Val Kilmer (Madmartigan). Zwłaszcza ten drugi jako błędny rycerz poraża dziką energią i nieokrzesaniem, siejąc zamęt gdziekolwiek się znajdzie, jednocześnie zawsze stając na wysokości zadania. Kilmer po tej roli musiał zostać gwiazdą. Davis natomiast po dziś dzień jest kojarzony przede wszystkim jako szlachetny Willow.
Howard w latach 80. nakręcił kilka znakomitych i kasowych filmów, lecz blakną one w porównaniu do jego epickiej przygody. Szkoda, że naówczas uważano wynik finansowy Willow za rozczarowanie – gdyby odniósł większy sukces, doczekalibyśmy się kontynuacji. A tak pozostaje jeden, uwielbiany i czczony przez niezliczone rzesze fanów. 9/10
1989 / SPOKOJNIE, TATUŚKU / Parenthood
Agnieszka Stasiowska
Nie uciekniesz od tego, kim byli twoi rodzice, i nie zmienisz tego, kim stają się twoje dzieci… Polski tytuł – Spokojnie, tatuśku – niezbyt dokładnie oddaje istotę tego ciepłego, mądrego filmu Rona Howarda, bo o rodzicielstwo tu właśnie chodzi, o tę delikatną materię stosunków pomiędzy dorosłymi a dziećmi, na którą nie ma jednej, skutecznej metody. Gil (Steve Martin) próbuje dla swoich dzieci być tarczą i kumplem jednocześnie, obiecując sobie solennie, że „nigdy nie będzie jak tata”. Jedna z jego sióstr, Susan, bezsilnie patrzy na nowoczesne metody wychowawcze, którym ich córkę poddaje jej apodyktyczny mąż (Rick Moranis). Druga, Helen (Dianne Wiest) samotnie zmaga się z wychowaniem zbuntowanej nastoletniej córki i zamkniętego w sobie (i w swoim pokoju) syna. W życiu rodzeństwa nagle pojawia się najmłodszy z nich, Larry (Tom Hulce), hulaka i lekkoduch, ciągnąc za sobą swoje własne problemy…
Howard przedstawia w Parenthood klasyczny schemat: problem – eskalacja – rozwiązanie – happy end. Robi to z szalonym wyczuciem, pomaga mu fantastyczna obsada (w rolach drugoplanowych pojawiają się Jason Robards, Keanu Reeves czy młodziutki Joaquin Phoenix) i nienachalny moralizatorsko scenariusz. Ten film nie ma prawa się zestarzeć, bo jak świat światem jeszcze nikt sobie z dziećmi bezbłędnie nie radził i krzepiąca jest świadomość, że nie tylko nam nie całkiem wychodzi tak, jak byśmy chcieli… 8/10
1991 / OGNISTY PODMUCH / Backdraft
Rafał Oświeciński
W 1993 roku, mniej więcej w czasie hossy wypożyczalni kaset video, kasetę z Ognistym podmuchem zajechałem tak bardzo na średnio udanym magnetowidzie Funai, że panu Antkowi z osiedlowej wypożyczalni musiałem oddać kasę za zniszczenie. Co za film! Takiego ognia w kinie jeszcze nie było. Tak zaprezentowanych strażaków jeszcze nie widziałem! Oczywiście, kino katastroficzne istniało, już wówczas zaliczyłem kilka tytułów w rodzaju Portów lotniczych, Płonących wieżowców czy Tragedii Posejdona, ale dopiero film Howarda i sposób zaprezentowania żywiołu odpowiednio podekscytował, zafascynował. Co prawda strażakiem nie zostałem, żałuję, choć gdybym nim został, to na pewno ze względu na Ognisty podmuch i sposób prezentacji ich pracy, fascynującej walki z nieprzewidywalnym i niemalże żywym ogniem, pierwszoplanowym bohaterem. Oprócz oczywistych i wyśmienitych efektów specjalnych warto pamiętać o tym, że to solidna historia o przyjaźni, odpowiedzialności i odwadze, z kryminalnym wątkiem w tle. Znakomicie obsadzona przez Kurta Russella (to tutaj zobaczyłem go po raz pierwszy), Donalda Sutherlanda, Williama Baldwina (kiedy ten jeszcze zapowiadał się na dobrego aktora), Roberta de Niro i Scotta Glenna. Świetny film do dzisiaj, jak dla mnie czołówka dokonań Howarda. 9/10