Suzanne: Don’t you like me?
Michael: Yeah, I like you.
Suzanne: Then what’s the matter?
Michael: I just try to make a point of staying away from married women.
Suzanne: Why? Marriage is just a state of mind.
Michael: Not in Texas.
Już ten jeden dialog pomiędzy Suzanne (Lara Flynn Boyle) a Michaelem (Nic) dowodzi, jak smakowitą mieszanką filmu noir i mitologii westernu jest „Red Rock West” Johna Dahla. Film opowiada o przystojnym kowboju rodem z Teksasu, który dociera do Red Rock w stanie Wyoming, szukając jakiejkolwiek pracy. Bardzo szybko zostaje wciągnięty w niebezpieczną rozgrywkę małżeńską, w której jedno chce pozbyć się drugiego, a do tej zabawy szybko przyłącza się groźny Lyle, odtwarzany brawurowo przez Denisa Hoppera. Nie tylko kreacja tego ostatniego sprawia, że ten thriller może kojarzyć się z genialnym „Blue Velvet” Davida Lyncha – podobnie jak u jednego z mistrzów wspominanej wcześniej konwencji neo-noir, w „Red Rock West” napięcie jest niemal widoczne w powietrzu, a kolejne posunięcia bohaterów przypominają skomplikowaną szachową partię. Dahl znakomicie prowadzi narrację i z wykorzystaniem niewielkiej liczby aktorów potrafi zbudować elektryzującą intrygę. Z całkowicie niezrozumiałych powodów film ten nie znalazł uznania w oczach dystrybutorów i szybko – zamiast do kina – trafił do dystrybucji telewizyjnej. Znakomicie przyjęte na festiwalu w Toronto dzieło zwróciło jednak uwagę Billa Banninga, właściciela legendarnego kina Roxie w San Francisco, który postanowił zainwestować i dystrybuować film w kinach. Opłaciło się – choć „Red Rock West” pojawiło się na wielkim ekranie zaledwie 2 tygodnie przed premierą wideo, zdołało zarobić w salach projekcyjnych 2,5 miliona dolarów i zdobyć uznanie amerykańskich i światowych widzów. Dziś wielu widzów uważa to za jeden z najlepszych dzieł w filmografii Nicolasa Cage’a.
Bardzo ucieszyłem się, gdy ktoś to odnalazł i wrócił nawet do moich bardzo wczesnych dokonań, takich jak „Zandalee” czy nawet film, który zrobiłem z moim bratem, „Śmiertelna pułapka.” Byłem podekscytowany tym, że ktoś to odświeżył.
Tak właśnie, z dużym dystansem, zareagował Nic na pytanie redaktorów portalu ScreenJunkies.com o viral „Nicolas Cage Losing His Shit”, będący zmontowanym nagraniem jego najbardziej ekstremalnych aktorskich eskapad. Trzeba mieć szacunek do Nica za to, że nawet po wielu latach potrafi konsekwentnie bronić swych zawodowych decyzji i doceniać je jako ważne doświadczenia. Trudno bowiem podejrzewać, że „Śmiertelną pułapkę”, wyreżyserowaną przez jego brata, Christophera Coppolę, mógłby zaliczyć do udanych. Wciela się tu w rolę niebezpiecznego narkomana, który jest współpracownikiem wuja głównego bohatera. Relacje między bohaterami nie są jednak najważniejsze – można odnieść wrażenie, że cała fabuła nie ma znaczenia, a film został nakręcony po to, by dać się wyszaleć Nicowi w tej groteskowej roli. Noszący tupecik, mówiący całkowicie niezrozumiałym głosem i nieustannie wciągający kokę Eddie jest niczym Tony Montana po kwasie, a z całego miernego thrillera zapada w pamięć naturalnie tylko kreacja Cage’a. W żadnym wypadku jednak nie z powodu jej jakości – ekstremalnie kampowa postać szalonego narkomana tak dalece nie przystaje do bardzo standardowego w gruncie rzeczy obrazu, że gdy wreszcie ponosi śmierć, czujemy niewypowiedzianą ulgę.
Special Secret Agent In Charge Douglas Chesnic: Ma’am, excuse me, but we are not leaving this house until you are seated on the right side with your seatbelt firmly fastened.
W tej uroczej scenie z „Rycerza pierwszej damy”, gdy zazwyczaj uległy byłej pierwszej damie agent specjalny Doug Chesnic wygrywa psychologiczną walkę ze swą podopieczną, zawiera się cały obyczajowy urok tej historii. Słowne przepychanki Nicolasa i ujmującej Shirley MacLaine ogląda się bardzo przyjemnie, tym bardziej, że znakomita aktorka z wiekiem stała się jeszcze bardziej interesująca. W tle bryluje jak zawsze wspaniały Richard Griffiths, a Nicolas, wyposażony we wzruszającą historię nieudanego małżeństwa, z wprawą realizuje familijno-komediowy standard. W tej rodzinnej mieszance „Na linii ognia” i filmów w rodzaju „Córki prezydenta” i „Syna prezydenta” mamy wszystko, co potrzebne, by dobrze się bawić – kąśliwe dialogi, konflikt między bohaterami, kryzysową sytuację i pomyślne zakończenie. Dobrze wreszcie zobaczyć Cage’a w bardziej stonowanej i wyważonej roli, po obejrzeniu której nie trzeba stosować terapii uspokajającej.
Charlie Lang: It’s like we’re on two different channels now. I’m CNN and she’s the Home Shopping Network.
Z imponującą regularnością wracał Nicolas w latach 90-tych do konwencji komedii romantycznej. Po całkiem udanej współpracy z Andrew Bergmanem przy „Miesiącu miodowym w Las Vegas” raz jeszcze zdecydował spotkać z nim na planie filmowym, tym razem przenosząc na ekran historię Roberta Cunninghama, nowojorskiego policjanta, który podzielił się sześciomilionową wygraną na loterii z Phyllis Penzo, kelnerką, która pomogła mu wybrać szczęśliwe liczby. Adaptując tę historię na potrzeby kina, scenarzystka Jane Andersona wzbogaciła ją o wątek uczucia, które rodzi się pomiędzy Charliem Langiem i Yvonne Biasi. Podczas gdy ich pierwowzory nawet po wygraniu milionów pozostały w szczęśliwych związkach małżeńskich, pomiędzy bohaterami „Dwóch milionów dolarów napiwku” rodzi się uczucie, które skłania policjanta do porzucenia swej zrzędliwej żony. Zupełnie nie dziwi, że Nicolas zamienia Rosie Perez na Bridget Fondę – zaskakuje raczej fakt, że jakimś cudem związał się z przekonująco sportretowaną okropną materialistką. Dziś nieco zapomniana historyjka w duchu „Pretty Woman” była kolejną „bezpieczną” pozycją, w które obfitowała filmografia Cage’a w pierwszej połowie ostatniej dekady XX w.
Udało się z „Miesiącem miodowym w Las Vegas” i „Dwoma milionami dolarów napiwku”, więc myślałem, że pójdę za ciosem. Scenariusz „Zagubionych w raju” na papierze wyglądał dobrze, a skoro Dana Carvey i Jon Lovitz byli w projekcie, nie mogłem sobie wyobrazić, by coś mogło się nie udać.
Takie wyjaśnienie raczej nie przystoi poważnemu aktorowi. Jon Lovitz kojarzy mi się głównie jako głupkowata postać z „Moja macocha jest kosmitką”, parodii „Młodych gniewnych” i epizodziku w serialu „Przyjaciele”. Dana Carvey? Już pierwszy rzut oka na jego dorobek potwierdza, że raczej nie należy do tuzów Hollywood. A wszystko nakręcił podrzędny reżyser George Gallo! Można tylko zastanawiać się co tak naprawdę sprawiło, że Nicolas Cage złożył podpis pod kontraktem i wystąpił w filmie, który w wyjątkowo siermiężny sposób próbuje nawiązywać do „Tego wspaniałego życia” i świątecznego wydania „W krzywym zwierciadle”. Oto historia trzech braci, z których jeden jest przystojny, a pozostali dwaj wydają się mieć w czaszkach niezidentyfikowany obiekt, który z pewnością nie jest mózgiem. Właśnie ta dwójka wychodzi z więzienia i od razu wciąga swego urodziwego brata w przestępczy proceder – napad na bank w miejscowości o nazwie Paradise. Skok się udaje, choć łupu poszukują nie tylko policjanci, ale i „konkurencja”, czyli niepocieszeni lokalni złodzieje.
Nicolas Cage ponownie, jak wcześniej w Red Rock, zostaje uwięziony w przypadkowym miasteczku, by szybko zrozumieć, że jest ono zamieszkane przez najwspanialszych ludzi na świecie. Wiemy, co będzie dalej – nawróceni dobrocią tubylców złodzieje zechcą oddać skradzione pieniądze, co jednak nie będzie łatwe. Odbędzie się pościg, w którym – jak słusznie w swej recenzji zauważył nieodżałowany Roger Ebert – wezmą udział liczne policyjne radiowozy, których liczba wydaje się imponująca, biorąc pod uwagę niewielki rozmiar Paradise. Poziom niedorzeczności w „Zagubionych w raju” przekracza nawet moją wysoką tolerancję, ale przecież nie jest to cecha szczególnie wyróżniająca dla filmu familijnego. Lepiej jednak nie zaczynać od niego przygody z filmografią Nicolasa. Byłbym zapomniał – widzowie w amerykańskich kinach wydali na tę produkcję całe 6 milionów…
Little Junior Brown: I have an acronym for myself. Know what it is? B.A.D. B.A.D… Balls, Attitude, Direction. You should give yourself an acronym… ’cause it helps you visualize your goals.
Tak buzującej testosteronem roli Nicolas chyba jeszcze nie grał. Jego Little Junior Brown w „Pocałunku śmierci” rzuca postawnymi mężczyznami na odległość kilku metrów, a w wolnych chwilach ćwiczy mięśnie, podnosząc niczym sztangę jedną ze striptizerek ze swojego klubu. Choć wydaje się, że tak przesadne gesty mogą nadawać tej postaci groteskowego rysu, Cage konsekwentnie buduje wokół niej etos szalonego mafioso, czego dowodem jest powyższa wypowiedź. Film Barbeta Schroedera, prezentowany poza konkursem na canneńskim festiwalu w 1995 r., jest pierwszym, w którym Nic wciela się w tak jednoznacznie negatywną postać. Nawet w „Śmiertelnej pułapce” i „Czasie zabijania” jego bohaterowie mieli w sobie coś, co mogło budzić współczucie czy choćby ślad zrozumienia. Little Junior to prawdziwy „bad guy”, dla którego nie ma już nadziei, a jego przewrotny pseudonim nie ma nic wspólnego z posturą. Nic, przygotowując się do tej roli, przybrał kilkanaście kilogramów mięśni, których – jak się później okazało – musiał pozbyć się przed następną produkcją. „Pocałunek śmierci”, remake filmu z 1947 r., ma w sobie wszelkie cechy rasowego thrillera, świetną obsadę drugoplanową, a nade wszystko jest jednym z tych filmów, w których David Caruso naprawdę gra!
Naprawdę wierzyłem w ten film, mimo że wszyscy mówili mi, bym tego nie robił i że nie jest to materiał na Oscara. (…) I powiedziałem sobie: „I tak nie zdobędę Oscara, więc zróbmy ‘Zostawić Las Vegas’”.
Jak można pisać o filmie, który jest jednym z tych obrazów, które Tobą wstrząsnęły, o których mówi się, że zmieniły Twoje życie? Choć miałem wówczas zaledwie kilkanaście lat, chwilę po obejrzeniu „Zostawić Las Vegas” wiedziałem już, że jeszcze długo nie zobaczę niczego, co mogłoby wywrzeć na mnie równie wielkie wrażenie. Destrukcyjna relacja Bena i Sery – jego dojmujący smutek i bezsilność z jednej strony, a jej lojalność i bezwarunkowa miłość z drugiej – jest jedną z najbardziej wzruszających, jakie dane mi było oglądać we współczesnym kinie. Nawet jeśli czytelnicy uznają to za przesadne określenie, warto sięgnąć po film Mike Figgisa, choćby po to, by zaobserwować sugestywne studium ludzkiej słabości, o swoistym masochizmie, polegającym na świadomym wyniszczaniu własnego organizmu wbrew jemu. Adaptacja powieści Johna O’Briena przyniosła nominacje do Oscarów za reżyserię, scenariusz adaptowany, najlepszą rolę żeńską i męską, zaś nagrodę w tej ostatniej kategorii zdobył – jakby na przekór własnej intuicji – właśnie Nicolas, wyróżniony także Złotym Globem, laurem Gildii Aktorów i Srebrną Muszlą na festiwalu w San Sebastian. „Zostawić Las Vegas” to Cage w najwyższej, rzadko widzianej ostatnio formie.
Zawsze byłem fanem filmów tego typu, ale czułem, że w latach 80-tych straciły coś ze swej magii, podczas gdy w latach 70-tych były w nich prawdziwe, rozwijające się postacie. (…) Obserwowałem aktorów, którzy przeszarżowali, byli zbyt intensywni lub zbyt pretensjonalni i wypadli z biznesu. Nie chciałem być tym gościem.
Jerry Bruckheimer jest dla Nicolasa Cage’a tym, kim – nie przymierzając – dla Russella Crowe’a jest Ridley Scott. Bardzo potężny fanem jego talentu, człowiekiem, który sprawił, że Nic zaczął zarabiać prawdziwą forsę. Jeden z najsłynniejszych hollywoodzkich producentów zapraszał Cage’a do współpracy pięciokrotnie, a cztery z tych tytułów znajdują się w Top 5 największych przebojów kasowych z udziałem naszego bohatera (z wyłączeniem animacji). Pierwszym z przygotowanych przez nich wspólnie hitów była „Twierdza”, która do dziś jest dla mnie jednym z najprzyjemniejszych przykładów ekranowej rozrywki. Ciekawie obsadzona (Sean Connery, Ed Harris, David Morse) i nakręcona przez guru wielkobudżetowego kina, Michaela Baya, jest sztandarowym przykładem kina akcji drugiej połowy lat 90-tych, w którym brylował wówczas Nic. Pomysł infiltracji Alcatraz w celu zapobiegnięcia światowej katastrofie biologicznej jest tak niedorzeczny, że aż interesujący. Choć historia trwa ponad dwie godziny, zapewnia imponujący ładunek filmowych wrażeń i unika mielizn, będąc atrakcyjną niezobowiązującą rozrywką nawet dziś. A Nic? Trochę komediowo, trochę sensacyjnie, kreuje wizerunek, który w niemal identycznej formie pojawi się w dwóch kolejnych pozycjach jego filmografii.
Paradoksalnie, praca nad filmem akcji – i poczucie wielkiego wsparcia ze strony producenta – pozwala mi na trochę więcej pisania, uczestniczenia w procesie twórczym. „Con Air” był bardzo wzbogacającym doświadczenie.
W zasadzie wszelkie pozytywy, które wymieniłem w poprzednim akapicie, można byłoby przekleić tutaj, podobnie rzecz ma się z argumentem niedorzeczności – tym razem znowu poruszamy się w kręgu tematyki więziennej, jednak to nie placówka penitencjarna jest sceną zdarzeń, a transportujący osadzonych samolot, w którym jakimś przedziwnym trafem znalazł się też Nicolas Cage a.k.a. Cameron Poe. Szlachetny brutal właśnie przymierza się do powitania upragnionej wolności, gdy wpada w sam środek niebezpiecznych wydarzeń zapoczątkowanych przez Cyrusa Wirusa, czyli Johna Malkovicha. Stopień nasycenia „Con Air” nieprawdopodobną przypadkowością może dla wielu być nieznośny, jednak kluczem do dobrej zabawy jest porzucenie inklinacji do logicznego myślenia. Tylko wtedy uwierzymy, że długowłosego Nicolasa kule się nie imają, a walka na drabinie pędzącego wozu strażackiego jest możliwa. Bo właściwie czemu nie?
Bez zbędnych przechwałek – uważam, że to arcydzieło.
No i mamy podsumowanie. John Travolta i Nic wymieniają się twarzami – czy już to jedno zdanie nie wystarczy za dowód, że oto przed Wami najdoskonalszy film akcji w historii? Mówiąc zupełnie serio, zamykający „fantastyczną trylogię akcji” (określenie własne) „Bez twarzy”, który ukazał się niemal w tym samym czasie, w którym premierę miał „Con Air”, a prawie równo rok po „Twierdzy”, jest bodaj najsłabszym akcentem tego tryptyku. Choć John Woo dwoi się i troi, to pod przykrywką wszechobecnej, dynamicznej akcji znaleźć można niewiele. Obaj główni aktorzy mają okazję wcielić się w jednym filmie w dwie różne role – protagonisty i antagonisty – ale przez to żadna nie przynosi oczekiwanej satysfakcji. Być może gdyby ponownie pozwolono Nicolasowi stworzyć postać niestabilnego psychicznie zabójcy efekt końcowy byłby bardziej przekonujący. Ale wtedy byłby to być „Pocałunek śmierci 2”.
CZYTAJ DALEJ (m.in. City of Angels, Snake Eyes, 8mm, Adaptation)