James Horner – wspomnienie
W poniedziałkowy poranek 22 czerwca w katastrofie lotniczej niedaleko Santa Barbara zginął James Horner. Dla wielu był to szok. Wciąż jeszcze młody, bo zaledwie sześćdziesięciojednoletni kompozytor – już od dawna mocno zakorzeniony w świecie filmu, któremu znacząco się przysłużył – odszedł akurat w momencie odradzania się jego kariery. Po latach stagnacji oraz swoistej depresji twórczej, której nie pomagał jego trudny, introwertyczny charakter, maestro zaczął wracać w chwale na usta wszystkich – znów zaskakiwał, a głowę miał pełną nowych, intrygujących pomysłów.
Co ciekawe, pochodzący z Kalifornii James Roy Horner został niejako zmuszony do romansu z kinem. Wykształcony klasycznie (studiował fortepian, ale nie uważał się nigdy za wirtuoza), z Szostakowiczem i Prokofiewem jako głównymi idolami, chciał pójść właśnie drogą sal koncertowych. Jednak wyjątkowo słabe przyjęcie pracy Spectral Shimmers tak mocno go zniechęciło, że zwrócił się ku X muzie. Jak pokazała przyszłość, była to decyzja z pewnością przesadzona, bowiem był on niezwykle uzdolnionym symfonikiem. Ale też dobrze się stało, bowiem w filharmonii jego talent zwyczajnie by się zmarnował. To właśnie duży ekran pozwolił mu w pełni rozwinąć skrzydła, nadał jego muzyce iście magicznej aury.
Po skromnych początkach w studenckich projektach i B-klasowym kinie (między innymi u Rogera Cormana, dzięki któremu poznał Jamesa Camerona) Horner w bardzo krótkim czasie stał się zresztą jednym z czołowych sztukmistrzów gatunku. Dzięki ilustracjom do kolejnych podróbek Gwiezdnych wojen, jeszcze przed ukończeniem trzydziestego roku życia otrzymał angaż do rywalizującego uniwersum Star Treka. Artysta tak dobrze wykorzystał tę szansę, że otrzymał zaproszenie również na plan trzeciej części serii oraz mnóstwo innych propozycji.
Dzisiaj trudno wyobrazić sobie kinematografię bez jego osoby. Horner szybko stał się jednym z kluczowych graczy Hollywood, wraz z Alanem Silvestrim, Jamesem Newtonem Howardem i Dannym Elfmanem dołączając do grona najlepszych współczesnych kompozytorów amerykańskich. 48 godzin, Commando, Krull, Park Gorkiego, obie części Kokonu, Imię róży, Willow, Pole marzeń, Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki, nominowane do Oskara Aliens i Amerykańska opowieść czy w końcu Chwała – to tylko niektóre z kluczowych produkcji lat 80., które bez jego melodii byłyby zwyczajnie puste, bezduszne. Pokazują one także dużą różnorodność twórcy, który świetnie odnajdywał się zwłaszcza w filmach animowanych, osobiście cenił dramaty, lecz nie stronił od żadnego gatunku/wyzwania.
W kolejnej dekadzie kompozytor jedynie ugruntował swoją pozycję i dzięki klasycznemu podejściu do muzyki filmowej został nie tyle godnym następcą Johna Williamsa, ile po prostu odrębną marką – twórcą równie ważnym dla filmu, mówiącym własnym, oryginalnym i, co ważniejsze, rozpoznawalnym nie tylko wśród fanów filmówki głosem (między innymi słynny czteronutowiec). Lista ważnych tytułów danego dziesięciolecia jest chyba jeszcze dłuższa od poprzedniej – zaczyna się po przejętych od Basila Poledourisa przygód Jacka Ryana w Czasie patriotów i Stanie zagrożenia, a kończy na Masce Zorro i – wprowadzającym Hornera już w XXI wiek – Gniewie oceanu. Po drodze James zgarnął jeszcze pięć kolejnych nominacji do Złotego Rycerza, dwie zamieniając na statuetki – część olbrzymiego sukcesu Titanica, jednego ze swoich flagowych dokonań. Innym takim, z którego jednak mało kto zdaje sobie sprawę, jest jeszcze podkład pod niezapomnianą czołówkę siedemdziesięciopięciolecia istnienia studia Universal.
Po roku 2000 Horner nieco obniżył loty, co nie przeszkodziło mu jednak w zdobyciu następnych trzech nominacji Amerykańskiej Akademii – za Piękny umysł, Dom z piasku i mgły oraz Avatara – oraz mnóstwa innych wyróżnień. Sukces tego ostatniego, znowu wespół z Cameronem, przywrócił go na moment do łask, skutkując równie udaną muzyką do remake’u Karate Kida i reboota Spider-Mana. Generalnie jednak ten okres nie był zbyt łaskawy dla maestra – coraz gorzej dobierane projekty, coraz mniej angażujące ilustracje i coraz częstsze zarzuty o kopiowanie już wyeksploatowanych pomysłów to standard w owych latach, choć i w nich znajdzie się kilka klasycznych dla Hornera, niebanalnych prac, do jakich warto wrócić.
Niedawno kompozytor przerwał trzyletnie milczenie w wielkim stylu. Wpierw wyjątkowym, podwójnym koncertem na skrzypce i wiolonczelę Pas de Deux – pierwszym swoim od trzydziestu lat, który zainspirował go także do napisania Collage na cztery waltornie i orkiestrę. Dla kina stworzył z kolei piękne Wolf Totem, czyli czwartą kolaborację z Jean’em-Jacques’em Annaudem, bokserski dramat Southpaw oraz oparte na faktach The 33 z Antonio Banderasem, które czeka jeszcze na swoją polską premierę. Zilustrował również dokument o… lotnictwie, którego prywatnie był wielkim entuzjastą i praktykiem – Living in the Age of Airplanes. Niespodziewanie wyszło także na jaw, że napisał już muzykę w oparciu o sam scenariusz zapowiadanego na 2017 rok remake’u Siedmiu wspaniałych, który tym samym stanowi jego pożegnanie z kinem.
Lotnicze zapędy Hornera (zginął, lecąc sam, po przypuszczalnie niebezpiecznych manewrach) przekreśliły jego udział w długo wyczekiwanych sequelach Avatara oraz najnowszych projektach Mela Gibsona (Hacksaw Ridge) i Haralda Zwarta (12th Man), a także wielu innych, potencjalnie obiecujących tytułach, pozbawionych na zawsze wywołującej przyjemne dreszcze formułki music by James Horner. Pozostaje jedynie cieszyć się dotychczasowym, niezwykle bogatym dorobkiem mistrza, na jaki składa się ponad sto pięćdziesiąt nieśmiertelnych ścieżek dźwiękowych.
Dziesięć z nich przybliżamy na następnej stronie w czysto subiektywnym rankingu „naj”.
Za wszystkie jesteśmy dozgonnie wdzięczni.
Goodbye and End Title James!