LŚNIENIE – Kubrick vs. King. Porównanie filmu i serialu
Szaleniec, psychol, diabeł wcielony, potwór, monstrum – te wszystkie określenia pasują do Jacka Torrance’a zapamiętanego z pierwszej wersji filmu. Alkoholik, ojciec, w którym budzą się zwierzęce instynkty – to Jack z wersji drugiej, a także książki Kinga. Problem jednak polega na tym, że, paradoksalnie, Jackowi Kubricka bliżej jest do tego z powieści. Ten facet budzi przerażenie i jesteśmy pewni, że nie cofnie się przed niczym. Kreacja Jacka Nicholsona to jedno z największych (jeżeli nie największe) osiągnięcie aktorskie w historii horroru. Scena “tańca” z toporem TO KLASYKA (przy okazji – w książce i serialu nie ma topora, jest młotek do roque’a). Kto nie zna tego słynnego ujęcia głowy między deskami i kwestii “Here’s Johnny!”? Każde spojrzenie tu coś znaczy, każde budzi grozę. Widzimy kulejącego faceta pod pięćdziesiątkę, z długimi, nieco potarganymi ciemnymi włosami – i czujemy strach. Nicholson / Torrance jest tu ludzką bestią, której słowa i ruchy kojarzą się z niebezpiecznym żywiołem, którego nie można powstrzymać.
Dla odmiany, grany przez Stevena Webera Jack w serialu jest zwyczajnym gościem z osiedla. Nie ma w jego grze żadnych zgrzytów, ale nie ma też blasku. Ten cały portret mężczyzny, który walczy ze swoją naturą, wydaje się tu jakoś wyolbrzymiony, wyidealizowany wręcz, stworzony pod linijkę, mało przekonujący. Bo jak czuły, wrażliwy człowiek, kochający z całego serca swoją żonę i synka, może tak nagle stać się uosobieniem zła? Rozumiem, że King chciał stworzyć postać wiarygodną psychologicznie i bliską widzowi, ale niezwykłość Jacka w pierwszej wersji polegała na tym, że był on całkowicie unikalny, dziwny, nie poddawał się żadnej ocenie psychologów czy psychiatrów. To było ZŁO, a nie ktoś, kogo widuje się na ulicy. Steven Weber nie popisał się szczególnym aktorskim talentem; po prostu był, i chyba nawet by specjalnie nie przeszkadzał, gdyby nie tkwiąca (PO WSZE CZASY) w mojej pamięci kreacja Nicholsona…
No, fakt, Shelley Duvall do piękności nie należała. Jednak jej niezwykła fizjonomia (czytaj: wyjątkowa brzydota) uczyniła z Wendy Torrance postać, która niełatwo wylatuje z pamięci. Ta kobieta chyba została stworzona do pokazywania na twarzy strachu. PARANOJA, PARANOJA, PARANOJA i jeszcze raz PARANOJA. Jednak za każdym razem, gdy oglądam Lśnienie, czuję, że ta kobieta ma w sobie to “coś”, bez czego ten film nie byłby tym, czym jest. Wnosi do całego obrazu jakąś dziwną cząstkę osobowości…
Rebecca De Mornay, mimo że o całkiem normalnej urodzie, oczywiście jej nie dorównuje. Jednocześnie jednak jest chyba najlepsza z trójki głównych bohaterów nowego Lśnienia i chyba jest jedyną osobą, do której można poczuć lekką sympatię. Nie ma tu żadnego popisu aktorskiego, ale też nic nie boli, nic nie uciska. Jej Wendy to zwyczajna kobieta, która musi okazać się silna i stawić czoła koszmarowi. Jest przekonująca, ale nic poza tym.
Niejednego już mieliśmy w historii kina dzieciaczka obdarzonego wizjonerskimi zdolnościami, jednak tym, który stanowi wzór dla wszystkich pozostałych, jest właśnie Danny Torrance grany przez Danny’ego Lloyda w Lśnieniu Kubricka. Mimo że chłopczyk ma tu dopiero sześć lat, jego gra jest niezwykle dojrzała i wyrazista. Może i popadam w zbyt słodkie słówka, ale oprzeć się temu małemu NIE MOŻNA. Ma fantastyczne wyczucie aktorskie i znakomicie ukazuje nieprzeciętność Danny’ego, inteligencję, dorosłość, z czasem także przerażenie. A jego niesamowite “REDRUM, REDRUM, REDRUM” jest drugą po “Here’s Johnny”, najsłynniejszą kwestią z dzieła Kubricka.
9-letni Courtland Mead z nowej wersji miał mu dorównać. I nie dorównał. Nie znaczy to jednak wcale, że jest kolejnym słodkim dzieckiem, które wykonało kawał roboty i sprawiło, że widzowie przylepiają się automatycznie do odbiorników telewizyjnych. Dzieci na ogół są dobrymi aktorami, które od razu zyskują sobie sympatię, jednak mały Mead stanowi wyjątek. Jest antypatyczny, marudny, nienaturalny, raczej brzydki i drewniany. Jakoś trudno uwierzyć w jego wizjonerskie zdolności. W przeciwieństwie do Lloyda, nawet ukazanie strachu jest u niego dziwnie… maślane.
Podobne wpisy
Na ogół nawet te adaptacje, które odbiegają znacznie treścią od swoich książkowych pierwowzorów, mają zakończenie zbiegające się z powieścią / opowiadaniem / nowelą / sztuką, itd. Jednak Kubrickowi śmierć Jacka przy wybuchu kotła hotelowego jakoś nie pasowała. I dobrze! Chociaż scena ta opisana jest mistrzowsko w książce, końcówka filmu zdołała ją przebić. Niesamowita ucieczka Danny’ego przed ojcem w labiryncie to moment kulminacyjny, na którym od 1980 roku wzorowała się niezliczona ilość reżyserów. Labirynt umysłu, labirynt życia – Danny, pięciolatek, ucieka z niego szczęśliwie, a Jack, dorosły mężczyzna, upada i zamarza…
Oczywiście, powodzenie Kubricka nie przekreśla powodzenia Garrisa w przedstawieniu Kingowskiej wersji ucieczki Wendy i jej synka. Muszę też stwierdzić, że ostatnie sceny nowej wersji Lśnienia nakręcone są przynajmniej poprawnie, z ładną muzyką, dość dynamicznie i ciekawie, nic wybitnego, ale wszystko mieści się w normie. Jednak zabrakło tu tego szaleństwa, tej paranoi, strachu, obezwładniającego przerażenia… i krzyku w ciemnościach.
Zapewne większość osób, które przeczytają ten artykuł, stwierdzi, że nowa wersja Lśnienia to kompletne badziewie i że King oraz Garris mogą się natychmiast wypchać dżemem. No dobrze, jest to film średni, naprawdę ŚREDNI, który nawet nie próbuje dorównać adaptacji Kubricka, jednak gdyby nie stworzone przed Mistrza dzieło z roku 1980, uwag karcących zapewne nie było by aż tak dużo (a przede wszystkim nie byłoby tej recenzji). Nie da się bowiem dorównać prawdziwemu mistrzostwu…
Nowe Lśnienie to szarość, przeciętność, film, przez który można przejść. A żebyście się uśmiali – polecam go każdemu fanowi pierwszej wersji i książkowego pierwowzoru. Czasami taka porównawcza analiza daje wiele satysfakcji. A – dla przyszłych filmowców i pisarzy – może okazać się dużą przestrogą przed remakami i poprawkami.
|
|
Tekst z archiwum film.org.pl.