LARS VON TRIER. Wszystkie filmy, czyli nie tylko fobie i perwersje.
Manderlay
2005 (część druga “trylogii amerykańskiej”)
Przez wiele osób Manderlay uważane jest za popłuczyny po Dogville. Wydaje mi się, że duża w tym zasługa ludzi, którzy oceniają film jedynie po okładce, bo po pobieżnym spojrzeniu faktycznie można wyciągnąć takie wnioski. Ponowne użycie stylistyki znanej z Dogville (choć już nie tak konsekwentne), Nicole Kidman zastąpiona zdecydowanie mniej znaną Bryce Dallas Howard (Kidman miała w tym czasie inne zobowiązania zawodowe) i plakaty wyraźnie wzorowane na poprzednim filmie Triera – to wszystko może nieco niepokoić. Obawy znikają jednak bezpowrotnie już w pierwszych kilkunastu minutach seansu.
Dogville to film o wiele bardziej uniwersalny. Mimo osadzenia w charakterystycznej, amerykańskiej rzeczywistości kulturowej możemy przenieść jego zasady właściwie na każdy grunt. Z Manderlay jest już nieco inaczej, ponieważ mierzy się ono z jednym z największych problemów, z jakim do dziś borykają się Stany Zjednoczone – z kwestią czarnego niewolnictwa.
Po uwolnieniu z piekła Dogville Grace przejeżdża obok plantacji bawełny, na której panuje spore poruszenie. Okazuje się, że biali szykują się właśnie do wyegzekwowania kary chłosty nałożonej na jednego z czarnych niewolników. Kobieta namawia ojca i przebywających w jego towarzystwie gangsterów do tego, aby pomóc czarnoskóremu. To jej jednak nie wystarcza. Grace namawia swojego opiekuna do tego, aby przekazał jej do dyspozycji dwóch gangsterów oraz prawnika, którzy pomogą jej wprowadzić na plantacji zupełnie nowe porządki. Czarni mają stać się wolni.
Manderlay jest bezapelacyjnie jednym z najlepszych filmów o amerykańskim niewolnictwie. O niebo lepszym, inteligentniejszym i uczciwszym aniżeli wychwalany pod niebiosa 12 Years a Slave McQueena. Trier nie boi stawiać się odważnych tez, które – w przypadku filmu amerykańskiego – wzbudziłyby agresję opinii publicznej. Nie mówi o niewolnictwie z manierą „ci źli wykorzystywali tych bezbronnych, bo byli diabłami wcielonymi”, nie przeprasza i nie stawia pomników. W Manderlay niewolnictwo jest zjawiskiem niezwykle złożonym, niedającym sprowadzić się do prostych wartościowań. Rozpaczliwe próby amerykańskiej rehabilitacji tych czasów, oddzielenia ich grubą linią stworzoną z litanii przeprosin, uderzeń w pierś i etycznych elaboratów jest przez Larsa von Triera bezlitośnie i celnie wyśmiane. Świetne kino. [9/10]
Pięć nieczystych zagrań
De Fem benspænd/The Five Obstructions, 2003; współreżyserowany przez Jørgena Letha)
Pięć nieczystych zagrań to powrót Triera do czasów Epidemii. Ponownie jesteśmy świadkami oglądania filmu o robieniu filmu, zmienia się jednak koncepcja całego pomysłu. Tym razem Trier współpracuje z duńskim poetą i autorem kina eksperymentalnego, Jørgenem Lethem. Cała zabawa polega na tym, że jako bazę, nad którą będą pracowali wybierają oni jeden z awangardowych filmów Letha – The Perfect Human (Idealny człowiek). Tytułowe “pięć przeszkód” oznacza natomiast pięć kolejnych wyzwań, jakie stawia przed Lethem Lars von Trier. Każde wyzwanie oznacza ponowne nakręcenie Idealnego człowieka. Leth nie ma jednak totalnej swobody. Za każdym razem Trier wyznacza mu zasady, do których musi się stosować przy tworzeniu nowej wersji.
Jak można się spodziewać, z Larsem nie jest łatwo. Jego zadania są na równi wymagające i zadziwiające. Film, choć ma takie ambicje, nie wykracza jednak poza poziom rzemieślniczej zabawy w kino. Refleksje, które pojawiają się przy kolejnych przeróbkach i ograniczeniach giną pod naciskiem ciekawości związanej z tym, jak Leth poradzi sobie z kolejnym projektem. Pięć nieczystych zagrań ogląda się całkiem nieźle i właśnie owo “nieźle” jest najlepszym tego filmu podsumowaniem. [6+/10]
P.S. Ponoć podobną zabawą z Trierem zainteresowany był sam Martin Scorsese. Filmem, który miał być zmieniany zgodnie z ograniczeniami Duńczyka byłby słynny Taksówkarz.
Szef wszystkich szefów
Direktøren for det hele (2006)
Lars von Trier bez wątpienia nie ma łatwego poczucia humoru, dlatego Szef wszystkich szefów odbierany jest przez widzów bardzo skrajnie. Jedni z nich przez cały seans siedzą z grobową miną i zastanawiają się, czemu dystrybutor opisał film jako komedię, inni bawią się nie gorzej niż na występie Monty Pythona. Należę do tej drugiej grupy.
Aby śmiać się na filmie Duńczyka należy mieć dużą tolerancją na absurd oraz humor sytuacyjny. Przyda się również sympatia do humoru czarnego, ponieważ reżyser pastwi się nad głównym bohaterem tak bardzo, że momentami chce się po cichu zapłakać nad jego ciężkim losem. Niemniej, to właśnie to napędza komiczną siłę filmu o świecie biurowym a rebours. U Triera wszystko jest takie, jakie być nie powinno. Szef firmy boi się odpowiedzialności związanej z zarządzaniem podwładnymi, dlatego wynajmuje aktora, który wciela się w jego rolę i przekazuje pracownikom przykre wiadomości. Aktor, mimo starań, nie do końca radzi sobie z powierzoną rolą. Pracownicy zaczynają wchodzić mu na głowę i zachowywać się tak, jakby oni rozdawali karty, a to rodzi z kolei szereg absurdalnych sytuacji, które zaskakują i po prostu śmieszą. [7/10]
Antychryst
2009
Ach Antychryst! Film, od którego Lars von Trier zaczął być postrzegany jako duński psychopata-erotoman, który stawia sobie za cel poszczucie widza przeplatającymi się obrazami narządów płciowych. Taka interpretacja jest oczywiście przygnębiająco powierzchowna, bo na pierwszy rzut oka widać, że Trierowi chodzi o coś więcej. Strach, zagubienie i depresja twórcy są w świecie Antychrysta wręcz namacalne. Film jest swojego rodzaju egzorcyzmem, przeganianiem demonów, które szaleją gdzieś w głębi czaszki. Nie zmienia to jednak faktu, że tym razem filmowy eksperyment Triera jest dla mnie zupełnie nieudany. Sens ginie tu w krzyku i bełkocie. A może bełkot i krzyk same ten sens stanowią? Podobnie jak Justine z Melancholii nie chcę wracać do świata Antychrysta. I mimo tego, że zdaję sobie sprawę z faktu, że Duńczykowi zapewne o taką, awersyjną recepcję filmu chodziło, to nie wystarcza mi do tego, aby zacząć klaskać i bić pokłony, daleko mi jednak również do podniesienia z ziemi kamienia. Doceniam chociażby dlatego, że gdyby nie brud Antychrysta, Melancholia nie byłaby taka piękna. [5/10]
Melancholia
2011
Melancholia jest dla mnie jednym z największych filmów XXI wieku i absolutnym opus magnum w twórczości Larsa von Triera. To obraz, który nie chybia nawet w jednym kadrze. Jest doskonały od początku, aż do samego końca. Kulturowa erudycja reżysera doprowadza do stworzenia jednego z najbardziej sugestywnych obrazów melancholii w historii kina, a metaforyka końca świata jako zamknięcia pewnego rozdziału życia jest po prostu porażająca. Wybitne kino. Więcej w mojej analizie. [10/10]
Nimfomanka
Nymphomaniac, 2013
Najnowszy film Larsa von Triera jest według mnie jedną z najsłabszych pozycji w jego dorobku. Nie znaczy to oczywiście, że opowieść o Joe jest całkowicie nieciekawa i pozbawiona fragmentów, które wybijają się ponad poziom letniego, zupełnie nijakiego kina. Jest zupełnie na odwrót. Mimo tego, że takich scen jest u Triera całkiem sporo, to i tak nie ratują filmu jako całości. „Nimfomanka” na dłuższą metę jest niestety filmem nużącym, przegadanym i banalnym.
Nie jest jednak obraz Duńczyka całkowitą twórczą porażką. Rzemieślnicza sprawność, z jaką został zrealizowany oraz aktorska solidność wszystkich członków obsady sprawia, że ciężko mówić o „Nimfomance” w kategoriach kinowej tragedii. W ogólnym rozrachunku, mimo tych wszystkich ciekawych tropów oraz mocnych fragmentów, jest ostatnia produkcja Larsa von Triera tworem nijakim. Ładnie zapakowana opowieść o niczym. Szkoda. [6/10]
[polldaddy poll=7769757]