Książka a film #9 – ROK 1984
Pomarańcze za pensa, krzyczą dzwony Klemensa,
Skradł cytryn pół tuzina, dudnią dzwony Marcina,
Zaraz złapię złodzieja, ryczą dzwony Baileya,
Inni liczą, ty też licz, radzą dzwony Shoreditch (…)
Oto ciastko, możesz zjeść połowę, a oto topór, który zetnie ci głowę.
– George Orwell „Rok 1984” –
W 1984 na ekrany kinowe trafiła ekranizacja kultowej już wtedy powieści George Orwella Rok 1984 (Nineteen Eighty-Four). Książkę opublikowano po raz pierwszy pod koniec lat czterdziestych. Niedługo potem brytyjski pisarz zmarł. Kilka lat później Rok 1984 doczekał się pierwszej adaptacji filmowej w reżyserii Michaela Andersona. Jednak to obraz Michaela Radforda – z 1984 roku właśnie – przeszedł do historii jako filmowy hołd złożony antyutopii Orwella, uniwersalnej opowieści aktualnej tak długo, jak długo będzie istniała walka o władzę.
Mottem artykułu jest dziecięcy wierszyk, prosta rymowanka, której fragmenty majaczyły we wspomnieniach wielu z bohaterów powieści Orwella. Podobnie jak przekazywane sobie ukradkiem przez parę bohaterów liściki, wydaje się igraszką. Ale w tym świecie nie ma miejsca na figle, zabawy i gierki. Najmniejszy gest, jedno słowo, może mieć poważne, nierzadko śmiertelne, konsekwencje. Rok 1984 jest książką całkowicie wyzutą z komizmu i humoru, ale też wyjątkowo ironiczną. Tyle że to ironia większego kalibru, taka, którą odnajdziemy na wielu płaszczyznach dzieła Orwella, a następnie jego adaptacji filmowej. Na poziomie języka, słowotwórstwa, ale też w przedstawionych wydarzeniach oraz ogólnej wymowie tej ponadczasowej opowieści.
Oceania, ogromne totalitarne państwo w stanie permanentnej wojny z wrogim mocarstwem. Ustrój polityczny – Angsoc. „Trzysta milionów obywateli o jednej twarzy”. Społeczeństwo podzielone na trzy klasy: urzędnicy Wewnętrznej Partii, członkowie Zewnętrznej Partii, Prole. A raczej prole, przez małe p, bo najniższą w hierarchii grupę społeczną uznaje się za podludzi. Teoretycznie wszyscy obywatele Oceanii są wolni i nic nie jest zabronione. W praktyce zabronione jest niemal wszystko. Szczególnie myślenie i wszelkie przejawy indywidualizmu. Każdy może zostać nagle aresztowany, a później zniknąć bez śladu, dosłownie wyparować. Jeśli wzmianki o tym nieszczęśniku pojawiły się w prasie, telewizji itp., zostaną usunięte. Będzie tak, jakby nigdy nie istniał.
Inwigilacja posunięta do granic absurdu. Ogromne ekrany na ścianach każdego mieszkania. Nieustannie sączy się z nich propaganda, ale służą też do podglądania obywateli. “Wielki Brat patrzy”, głosi hasło widoczne na porozwieszanych wszędzie plakatach. Futurystyczno-entropijny Londyn. Miasto w nędzy i rozkładzie, siedlisko szczurów. Świat, który mimo pozornego postępu we wszystkich dziedzinach „albo się cofa, albo stoi w miejscu”. Obskurny i plugawy, zamieszkiwany przez apatycznych ludzi. Wszyscy, niezależnie od wieku i płci, noszą identyczne granatowe uniformy, przypominające więzienne kombinezony i zachowują się jak bezmyślne, sterowane przez kogoś zombie. Codziennie wykonują syzyfową pracę. Codziennie spożywają te same, wyliczone co do grama racje żywnościowe. Brakuje im podstawowych środków higieny. Brakuje im nadziei i chęci, by zawalczyć o coś lepszego. Od czasu do czasu, dla rozrywki, oglądają publiczne egzekucje jeńców wojennych z wrogiej Wschódazji lub Eurazji… Człowieczeństwo w regresie… Nieliczni mają wspomnienia, których mieć nie powinni, półświadomie, intuicyjnie przeczuwają, że kiedyś świat wyglądał inaczej, lepiej. Jednym z nich jest Winston Smitha, członek Partii Zewnętrznej, pracownik Ministerstwa Prawdy, przeciętny obywatel, który zwątpił we władzę…
W skali makro Rok 1984 jest opowieścią o ogłupionym społeczeństwa, którym władza skutecznie manipuluje, w skali mikro historią tego jednego człowieka, dojrzałego, blisko czterdziestoletniego mężczyzny, który pozornie podporządkowuje się dyktaturze, jednak jego codziennością jest specyficznie pojmowana zbrodnia. Powieść Orwella otwiera scena, w której Winston Smith dopuszcza się myślozbrodni, zapisując w notatniku słowa:
Do przyszłości czy przeszłości, do czasów, w których myśl jest wolna, w których ludzie różnią się między sobą i nie żyją samotnie – do czasów, w których istnieje prawda, a tego, co się stało, nie można zmienić. Z epoki identyczności, z epoki samotności, z epoki Wielkiego Brata, z epoki dwójmyślenia – pozdrawiam was!
Już samo kupienie zeszytu jest w tym świecie występkiem. Ukrywanie nieortodoksyjnych myśli przed Partią też. W oczach władzy „między myślą a czynem nie zachodziła żadna różnica”, dlatego Winston wie, że chociaż znalazł w swoim mieszkaniu skrawek miejsca, gdzie wzrok Wielkiego Brata nie sięga, jest tylko kwestią czasu kiedy zostanie zdemaskowany i ukarany.
Film Radforda zaczyna się natomiast od mocnego obrazu zbiorowego szaleństwa. Członkowie Partii uczestniczą – w trakcie przerwy w pracy – w swoistej ceremonii zwanej Dwoma Minutami Nienawiści. To czas kiedy dają ujście swojemu fanatyzmowi, agresji, nienawiści do wroga, ale też miłości do quasi-boskiego przywódcy. Wrzaski, wygrażanie pięściami, łzy, ekstaza na widok oblicza Wielkiego Brata na ogromnym teleekranie… Zniewolone umysły. Nie domyślają się, że wszystko co wtłacza się do ich mózgów, jest fikcją. Nie istnieje wróg narodu, nie toczy się wyniszczająca Oceanię wojna, Wielki Brat jest tylko “przebraniem w którym Partia ukazuje się światu”. Ale są wśród nich tacy, którzy tylko udają przywiązanie do władzy. Przywdziewają maski, ich gesty są fałszywe, wyuczone i mistrzowsko odegrane. Robią to by przetrwać. W ich wnętrzach tli się iskra buntu.
Takimi ludźmi są wspomniany już Winston Smith i pracownica Departamentu Literatury, Julia. Bohaterowie Orwella to Romeo i Julia na miarę epoki Wielkiego Brata. Najpierw połączy ich fascynacja, wspólny wróg i chęć rozsadzenia systemu, dopiero później prawdziwe uczucie. Pierwsze zachłanne zbliżenie między Winstonem a Julią jest „udaną akcją polityczną”, najwyższym wyrazem buntu przeciw Partii. W świecie rządzonym przez Wielkiego Brata nie istnieje bowiem miłość i seks, istnieje tylko seksozbrodnia.
Niezaspokojone napięcie seksualne przeradza się w agresje i histerię, którą Partia umie odpowiednio kierować i wykorzystać do swoich celów. Dzięki niemu rodzi się fanatyczne uwielbienie i posłuszeństwo wobec Wielkiego Brata. „Bo jak inaczej można utrzymać na tak wysokim poziomie owo natężenie strachu, nienawiści i obłąkańczej łatwowierności u wszystkich członków Partii, jeśli nie przez zatamowanie, spiętrzenie i odpowiednie ukierunkowanie jakiegoś potężnego naturalnego instynktu?” Dlatego stosunki służące innym celom niż prokreacja są surowo zakazane. Tak samo jak więzi międzyludzkie. Docelowo ma zniknąć też rodzina, jako całkowicie zbędna instytucja.
Czy w takim świecie jest miejsce na miłość? Jaką cenę zapłacą kochankowie za wykradziony czas i potajemne spotkania w pokoiku nad dawnym antykwariatem?
Obojgu bohaterom od początku towarzyszy paranoiczny lęk. Czują, że prędzej czy później wszystko się skończy. Zostaną zdekonspirowani, przyłapani na gorącym uczynku, aresztowani, torturowani i wreszcie zabici. Mało tego, ewaporowani. Jak ktoś/coś co nigdy nie istniało. O ironio Partia upomni się o nich dopiero wtedy, gdy poczują się w pełni bezpieczni i odnajdą namiastkę wolności. Strata będzie tym dotkliwsza. Nie dość, że oszukał ich instynkt i zwiodła intuicja, jedyny człowiek któremu ufali, okazał się zdrajcą…
Twórcy scenariusza – Michael Radford i Jonathan Gems – nie dokonali większych modyfikacji względem powieściowego oryginału. W filmie nie wspomina się na przykład, że Winston był żonaty, a jego małżonka, której z resztą nigdy nie kochał, zniknęła przed laty; filmowy Winston spotyka się z członkiem Braterstwa sam, a nie jak w książce wraz z Julią; można dostrzec też małe przetasowania w portretach zewnętrznych bohaterów, przez co dla osób znających książkowy oryginał mogą początkowo wyglądać trochę obco, ale nie wpływa to w znaczący sposób na przekaz filmowego 1984.
Jak każda ekranizacja 1984 ma plusy i minusy. Są miejsca gdzie filmowa opowieść wyrasta ponad oryginał i takie gdzie mu nie dorównuje. Retrofuturystyczna scenografia filmowa dobrze wygląda na ekranie i jest spójna z opowieścią Orwella, ale z drugiej strony uderza brak obrazów nowoczesności i luksusów, które były udziałem członków Wewnętrznej Partii. Ten kontrast nędzy i zbytku, przepaść pomiędzy światami niższych i wyższych urzędników partyjnych, bardzo istotny dla ukazania hipokryzji władzy, nie wybrzmiewa w filmie tak ostro jak w powieści. Niemożliwe było też ukazanie tego, jak stopniowo rozwijała się relacja dwojga głównych bohaterów. Powieściowy wątek “rozmowy na raty”, ukradkowe spojrzenia, niby przypadkowe spotkania na ulicy, muśnięcie dłoni, gdy nie było szans na bliższy kontakt i długie oczekiwanie na kolejne spotkanie. W tym miejscu warto wspomnieć również, że Radford dokonał subtelnej, aczkolwiek znaczącej zmiany w zakończeniu tej historii, pozostawiając otwartą furtkę dla odmiennych interpretacji.
Reżyserowi trzeba też oddać, że bardzo starał się pokazać na ekranie życie wewnętrzne Winstona, jego sny i fantazje. W filmie wielokrotnie pojawia się scena, w której uchylają się drzwi do innego świata. Po jednej stronie mrok, po drugiej zielone wzgórza. To miejsce – może prawdziwe, może urojone – w którym Winston jest w pełni sobą. Szkoda, że reżyser nie pokusił się też o zwizualizowanie imaginacji Winstona związanych z kulą z zatopionym w niej fragmentem koralowca, która jest rekwizytem obecnym w filmie. Szklana kula, symbol przeszłości, którą ktoś zapomniał wymazać. Historia zamknięta w przedmiocie. Ten liczący ponad sto lat obiekt niczemu nie służy, po prostu istnieje i jest w jakiś sposób piękny. Powieściowemu Winstonowi śni się, że znalazł się w jego wnętrzu, w zamkniętym, odizolowanym miejscu, w którym paradoksalnie jest więcej wolności niż w realnym świecie.
Film ma w jednej kwestii przewagę nad książką. Obrazom towarzyszy muzyka, która kontrastuje z szarym, represyjnym światem. Szczególnie świetnie dopełnia sceny spotkań Winstona i Julii. Kompozycje zespołu Eurythmics i swobodne wokalizy Annie Lennox przydają filmowym scenom baśniowości, dopełniają wizję kochanków przenoszących się w inny wymiar. Muzyka, która wydaje się spontanicznie zaimprowizowana, pięknie tę metaforę podkreśla.
Jednak najmocniejszą stroną obrazu Radforda, jest świetne aktorstwo. Od postaci pierwszoplanowych po epizodyczne. Szczególnie John Hurt (Człowiek słoń, Obcy) w roli Winstona Smitha, na długo zapada w pamięć. Partnerująca mu Suzanna Hamilton (Tess, Pożegnanie z Afryką) doskonale odnajduje się w roli zbuntowanej, silnej i przejmującej inicjatywę Julii.
Hurtowi zarzucano, że jest w tym filmie nijaki i bezpłciowy. Nic podobnego. Mam wrażenie, że albo wielokrotnie czytał Rok 1984, aż natura Winstona wryła się w jego tkankę, albo od pierwszej chwili „czuł” powieść Orwella, jak czuje się niektóre dzieła literackie. Być może jedno i drugie… Aktor jest ucieleśnieniem orwellowskiego Winstona. Zgnębionego, wyzutego z entuzjazmu człowieka, który budzi się za sprawą nieoczekiwanego wyznania „Kocham Cię”, odnalezionego na skrawku papieru, wciśniętego w dłoń na ulicy. Dochodzi w nim do przemiany, ale cała sztuka w tym, by jej po sobie nie pokazać. By pozostać jednym z posłusznych owadów w mrowisku i mieć skrywane przed wszystkimi drugie życie. Nie jest łatwo wykreować na ekranie tak niejednoznaczną postać. Ekspresja, mimika, każda reakcja, gest, wymaga podwójnej gry. Skrywania i ujawniania emocji zarazem, co musi być niebywale trudne, ale zmarłemu niedawno Johnowi Hurtowi z pewnością się to udało. Właśnie on sprawia, że w surowym filmie Radforda paradoksalnie kipi od emocji. Choć nadal nie jest to nawet połowa tego, co serwuje czytelnikom kontakt z prozą Orwella.
Adaptacja filmowa, choć bardzo wierna książkowemu oryginałowi, tylko częściowo oddaje opresyjny klimat i atmosferę beznadziei powieściowego pierwowzoru. W obrazie Radforda znajdziemy dialogi i fragmenty narracji, które są dosłownym powtórzeniem słów Orwella, fabułę powieści przeniesiono na ekran niemal w skali jeden do jednego, a mimo to, ekranizacja jest jedynie ułamkiem orwellowskiego uniwersum, o którym brytyjski autor pisał:
Czy powoli wyłania ci się wreszcie obraz tworzonego przez nas świata? Jest dokładnym przeciwieństwem idiotycznych, hedonistycznych utopii, jakie wymyślali dawni reformatorzy. Świat strachu, zdrady i cierpienia, świat depczących i deptanych, świat, który w miarę rozwoju staje się nie mniej, lecz bardziej okrutny. Postęp w naszym świcie oznacza postęp bólu. Dawne cywilizacje twierdziły, że opierają się na miłości lub sprawiedliwości. Nasza zbudowana jest na nienawiści (…) Przecięliśmy więź łączącą rodziców z dziećmi, człowieka z człowiekiem, mężczyznę z kobietą. Nikt nie ma już odwagi ufać żonie, dziecku, przyjacielowi (…) Nikt nie będzie odczuwał lojalności wobec nikogo i niczego oprócz Partii. Nie będzie kochał nikogo oprócz Wielkiego Brata.
Posługując się stworzoną przez Orwella nowomową, można by podsumować: film Michaela Radforda jest dobry, kreacja Johna Hurta jest plusdobra, ale tylko orwellowski oryginał Roku 1984 jest dwaplusdobry. Pisarz przemawia nie tylko sugestywnymi obrazami, ale też specyficznym językiem. Nowomowa – jej założenia, funkcja i konsekwencje dla formułowania myśli – nawet jeśli włożyć ją w usta ekranowych bohaterów, jest na medium filmu nieprzekładalna.
Wyróżnione fragmenty są cytatami z Roku 1984 George’a Orwella w przekładzie Tomasza Mirkowicza. Określenia wyróżnione kursywą pochodzą z orwellowskiej nowomowy.