Książka a film #23 – JANE EYRE (2011)
Ekranizacja – Jane Eyre (2011), reż. Cary Joji Fukunaga
Ekranizacja arcydzieła literatury światowej nie jest przedsięwzięciem łatwym. Przede wszystkim rzadko kiedy jest się pierwszym (i film Fukunagi zdecydowanie nie jest) i nie sposób uniknąć porównań. Po drugie, klasyki zwykle zdążyły dorobić się rzeszy fanów, którym dogodzić nie sposób – wiadomo, że każdy fan ma wizję tego, jak ekranizacja powinna wyglądać. Należy liczyć się zatem zawsze z głosami niezadowolenia. Najłatwiej jest pójść po ścieżce wytyczonej przez poprzedników i trzymać się ustalonego przez nich kanonu. Najciekawiej jest, kiedy idzie się własną drogą.
Fukunaga zdecydował się na podejście drugie. Ba, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że przeczytał powieść. On bowiem jako pierwszy odkleił się skutecznie od denerwującej maniery przedstawiania wydarzeń z powieści chronologicznie, której dotychczasowi reżyserzy Jane Eyre trzymali się jak pijany płotu (a na dobre wyszło to wyłącznie Susannie White, która jednak w swojej produkcji z roku 2006 miała do dyspozycji znacznie więcej czasu, jako że jej Jane Eyre była miniserialem), i bardziej starał się oddać ducha głównej bohaterki niż szczegóły jej życiorysu. I tak na przykład Fukunaga odważył się nareszcie pominąć w sporej części wydarzenia z dzieciństwa Jane u wujostwa Reed czy w Lowood, nie poświęcając pierwszej pół godziny lub i więcej na opowiadanie z detalami, jak wyglądało życie głównej bohaterki w tym okresie. Owszem, w Jane Eyre z 2011 roku znajdziemy sceny, które są tak ikoniczne jak „być albo nie być” w Hamlecie – zamknięcie małej Jane w nawiedzonym Czerwonym Pokoju, w którym umarł jej wuj, słynna rozmowa małej Jane z ciotką Reed oraz panem Brocklehurstem, właścicielem szkoły w Lowood, uświadamiająca widzom, jak ZŁĄ dziewczynką jest Jane, która odznacza się zdrowym rozsądkiem i instynktem samozachowawczym, oraz historia krótkiej przyjaźni z Helenką Burns – są to jednak zaledwie migawki, wspomnienia, które doskonale wprowadzają do właściwej opowieści, ale nie stanowią jej równoprawnego fragmentu. Podobnie pozbawione części wątków i zwyczajowych scen są chwile spędzone przez Jane u rodzeństwa Riversów po tym, jak ucieka ona z Thornfield – Fukunaga nie bawi się w rozbudowywanie relacji Jane z dziewczętami, w obrazowanie jej pracy jako nauczycielki w wiejskiej szkole czy wreszcie w pogłębianie postaci St. Johna. Wszystkie te elementy służą w tej wersji jedynie podkreśleniu głównego wątku, jakim jest tragiczna miłość Jane do pana Rochestera. Widz otrzymuje swoją zasłużoną dawkę błąkania się po wrzosowiskach, absurdalne oświadczyny St. Johna czy wątek odnalezienia rodziny i odziedziczenia majątku przez Jane też są obecne – jednak wyraźnie potraktowane jako tło. To samo dzieje się w przypadku niektórych wydarzeń w Thornfield. O ile narastające poczucie zagrożenia Jane ze strony tajemniczego ducha zamkowego, konfrontacja z Berthą Mason czy opieka nad Adele zostały potraktowane z należytą atencją, o tyle wątek – w powieści przecież nader pokaźnych rozmiarów – potencjalnego małżeństwa Rochestera z piękną Blanche Ingram i jej pozycji w Thornfield, podobnie jak wizyta Jane przy łożu umierającej ciotki Reed, sprowadzony jest do absolutnego minimum.
Podobne wpisy
Fukunaga w swoim filmie zupełnie inaczej niż w poprzednich ekranizacjach ustawił postacie dramatu. Zwyczajem było, że – zgodnie z tym, jak swoich bohaterów potraktowała Charlotte Brontë – centrum wydarzeń stanowiła Jane Eyre. Skutek bywał taki, że nawet pan Rochester, jak by nie było, typowy samiec alfa, wpadał w olbrzymi, rzucany przez tę drobną osóbkę cień. Postacie drugoplanowe zaś w zasadzie nie istniały, zlewając się w jedno, szare tło. W Jane Eyre z 2011 roku jest inaczej. Przy jednoczesnym zbagatelizowaniu wątków pobocznych udało się Fukunadze dodać życia postaciom, które zwykle bywały na bardziej niż drugim planie – na uwagę zasługuje tu zdecydowanie Sally Hawkins w roli ciotki Reed, kradnąca dla siebie każdą bez mała scenę, w której się pojawia, oraz wspaniała Judi Dench w roli pani Fairfax, która w wykonaniu tej aktorki wreszcie zyskuje twarz, głos, opinię. Blanche Ingram, po raz pierwszy sprowadzona do nieistotnego, ładnego, ale nieco irytującego dodatku, wreszcie otrzymuje należne jej – i mało prestiżowe – miejsce w szeregu.
Para głównych bohaterów to wisienka na torcie. Mia Wasikowska i Michael Fassbender obsadzeni są – jeśli wziąć pod uwagę warunki fizyczne – doskonale. Ona, przede wszystkim nareszcie odpowiednio młoda, po drugie nareszcie nieprzesadnie atrakcyjna. On dla odmiany nareszcie nie sztucznie nieatrakcyjny, za to odpowiednio męski, momentami wręcz brutalny. To prawda, że czasami ma się wrażenie, że mówią obok siebie, nie do siebie, ale znów, w kluczowych dla powieści momentach – scena w sypialni Rochestera po pożarze, rozmowa w ogrodzie („Czy myślisz, że ponieważ jestem biedna, nic nieznacząca, prosta i mała, nie mam duszy i serca?”), spotkanie po powrocie Jane do Thornfield wypadają bardzo wiarygodnie. Mia Wasikowska, młodziutka aktorka znana wówczas głównie z Alicji w Krainie Czarów, wydaje się, bez trudu udźwignęła rolę, z którą często nie radziły sobie jej starsze i bardziej doświadczone poprzedniczki. Jeśli nawet jej okazywana czasami niepewność nie była wynikiem gry aktorskiej, z pewnością jej nie zaszkodziła. Michael Fassbender, mający w okresie kręcenia Jane Eyre na koncie takie tytuły jak Bękarty wojny czy X-Men. Pierwsza klasa, kurtuazyjnie oddaje koleżance część scen, zawsze jednak spokojnie zaznaczając swoją obecność.
Ekranizacja Jane Eyre z 2011 roku na pewno nie pozostanie na długo ostatnią. Za jakiś czas znów pojawi się twórca, który postanowi odświeżyć temat. Trudno jednak będzie mu dorównać wersji Fukunagi, który stworzył dzieło choć względem literackiego pierwowzoru zubożone, to jednak wbrew pozorom kompletne.