KRÓL LEW. Nostalgia dwudziestokilkulatka
WSPÓŁCZESNY MIT
Choć Król Lew jest tak naprawdę pierwszym filmem wytwórni, który nie został oparty na już istniejącym dziele (no, prawie… – dla wielu osób mamy tu do czynienia z ewidentną zrzynką z japońskiego anime Kimba Biały Lew), jego fabuła jest pełna nawiązań do szekspirowskiego Hamleta, opowieści Starego Testamentu czy mitologii. Jeden z amerykańskich krytyków przyrównał go nawet do Gwiezdnych wojen i, jakby się porządnie zastanowić, nie jest to aż tak głupi tok myślenia. Pomijając już użyczenie głosu Mufasie przez Jamesa Earla Jonesa (Darth Vader), oba filmy są klasycznym przykładem tworzenia współczesnych mitów. To opowieści, w których główną rolę odgrywają archetypy, pewne modele postaci, spełniające w fabule określone funkcje na zasadzie: bohater, złoczyńca, mentor, pomocnik, mędrzec itd. Oglądając Króla Lwa czy Star Wars, nie ma się wrażenia obcowania jedynie z kinową rozrywką, ale czymś więcej – zamkniętym w ramach filmowej taśmy symbolem życia i człowieczeństwa.
Ten film to tak naprawdę poważna przypowieść, a nie rozrywka dla dzieci. Częściej niż śmiech zapewnia momenty poruszające, pełne podniosłości i wzruszeń. Oczywiście, są Timon i Pumba z ich „Hakuna Matata”, są głupie hieny troszczące się o odpowiednią dawkę humoru, ale nie da się ukryć, że Król Lew jest przede wszystkim pewną formą moralitetu – lekcją dojrzewania, odpowiedzialności za własne czyny oraz wizualizacją dobra i zła. Wreszcie, wspaniałym przykładem relacji ojciec-syn, a także tego, w jaki sposób życie nasze oraz tych wokół nas zatacza swoisty krąg.
MAGIA MUZYKI
Są w tym filmie sceny, które śmiało można zaliczyć do tzw. magii kina, poczynając od wspominanego już przeze mnie prologu, przez śmierć Mufasy (mnie najbardziej porusza to, jak Skaza wbija w niego swoje pazury, po czym wypowiada „Niech żyje król”), „Miłość rośnie wokół nas”, aż do spektakularnego finału, będącego swoistą klamrą dla motywu kręgu życia. Mają one olbrzymią siłę oddziaływania. I choć każda produkcja animowana to zbiorowy wysiłek tysięcy osób, które całe lata pracują w pocie czoła po to, aby nas zachwycić, w przypadku Króla Lwa z pewnością jednym z głównych czynników odpowiedzialnych za ostateczny sukces filmu była muzyka.
Podobne wpisy
Ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera to jedna z najlepszych partytur tego słynnego kompozytora. Wprowadza do tej produkcji odpowiedni patos, nadając filmowi i jego poszczególnym scenom wyjątkowości. Ponadto, Zimmer odpowiedzialny był za aranżacje napisanych przez Tima Rice’a i Eltona Johna piosenek. A to w końcu nie byle jakie kawałki – Król Lew świetnie sprawdza się przecież również jako musical, co w 1997 zaowocowało sceniczną premierą tego tytułu na Broadwayu. Nieśmiertelne „Can You Feel the Love Tonight” („Miłość rośnie wokół nas”), „Hakuna Matata” czy epickie „Circle of Life” („Krąg życia”) to prawdziwe klasyki. Wszystkie trzy piosenki zostały zresztą nominowane do Oscara, co jest jednym z nielicznych takich przypadków w historii (obok Pięknej i Bestii, Dreamgirls oraz Zaczarowanej). Ja osobiście mam zaś duży sentyment do „Be Prepared” („Przyjdzie czas”), typowej dla Disneya piosenki złoczyńcy. Scena, w której hieny maszerują przed Skazą w rytm tego utworu, wywołuje ciarki na plecach. Nie ma się zresztą co dziwić – wzorowano ją ponoć na przemarszu wojsk Hitlera z Triumfu woli.
INNA KATEGORIA
Żeby dodać do tych nostalgicznych wynurzeń trochę dziegciu, muszę przyznać, że po tym pierwszym seansie w kinie, 20 lat temu, nie oglądałem już Króla Lwa. Chyba po prostu się bałem. Bałem się, że moje dziecięce wspomnienia zostaną zrewidowane, a magia, która towarzyszyła temu momentowi, na zawsze się ulotni. Gdy jednak w 2011 roku film ponownie zagościł w naszych kinach, dałem za wygraną. Chciałem przeżyć to jeszcze raz. No i… nieco się zawiodłem.
Król Lew oglądany po tylu latach to wciąż wspaniałe, epickie sceny powodujące gęsią skórkę. Jako całość nie do końca się jednak obronił. Oczywiście, jestem już „nieco” starszy, wizyt w kinie mam za sobą setki, zamiast rozchylanej kurtyny na sali czeka nieznośnie długi blok reklam, a wśród odgłosów nie ma już klimatycznego dźwięku przesuwanej taśmy, lecz raczej mlaskanie popcornem i dzwonki telefonów komórkowych. Okoliczności mało podniosłe. Mimo wszystko, patrząc na sprawę obiektywnie, wydaje mi się, że Disney stworzył kilka filmów ciekawszych fabularnie i ładniejszych pod względem animacji. Oglądając tę produkcję z perspektywy dorosłego faceta rozczarowały mnie też postacie Simby i Mufasy – tak jak wcześniej tę dwójkę bezkrytycznie podziwiałem, tak teraz zwłaszcza młodszy lew wydał mi się nijaki, a nawet trochę irytujący. Choć ostatnia scena filmu wciąż zachwyca, a z chwilą pojawienia się słów „The Lion King” na napisach końcowych ręce same składają się do oklasków, kino opuszczałem z mieszanymi uczuciami. Byłem zły na siebie, że popsułem swoje dziecięce wspomnienie. Przez lata wydawało mi się bowiem, że jakakolwiek krytyka wobec tego filmu byłaby niczym obraza majestatu. A teraz sam miałem swoje „ale”…
Na szczęście trochę czasu minęło, a ja myśląc o Królu Lwie znowu widzę siebie przechodzącego przez ciemny korytarz w tym małym starym kinie z czerwonymi ścianami. To w końcu ten seans ukształtował moje marzenia i sprawił, że robię dziś to, co robię. To wtedy postanowiłem, że kino już zawsze będzie ważną częścią mojego życia. I choć następcą pana Zenka nie udało mi się zostać, mam okazję pisać teksty takie jak ten i dzielić się moją pasją z innymi. To jeszcze lepsza sprawa. A gdyby nie Król Lew, możliwe, że nigdy by do tego nie doszło. Dlatego nieważne analizowanie i recenzenckie czepianie się szczegółów – filmy zmieniające życie należą do innej kategorii i tam je pozostawmy.
*
Jakiś czas po tym feralnym drugim seansie w 2011 roku wybrałem się do Media Markt. Gdy oglądałem okładki najnowszych dvd i blu-rayów, doszedł mnie pamiętny zaśpiew w języku zulu – na ekranie w dziale multimedia właśnie pokazywano pierwszą scenę Króla Lwa. Odruchowo poszedłem w tamtą stronę i stanąłem przed telewizorem.
I znowu się to stało – niewytłumaczalna magia zadziałała. Nieistotni byli inni ludzie, to, po co przyszedłem do sklepu, a nawet ciągłe wzywanie pracowników przez głośniki. Stałem przed tym telewizorem jak zahipnotyzowany, ciesząc się tym zupełnie nieoczekiwanym, a jakże przyjemnym seansem. Kiedy „Circle of life” się skończyło i na ekranie pojawił się tytuł, ocknąłem się. Nie zamierzałem przecież oglądać całego filmu. Ale wtedy dostrzegłem, że obok mnie stoi co najmniej pięć innych osób. Twarze dwójki dzieci wyrażały zachwyt, ich matka wyglądała na pełną dumy, a stojący nieco dalej facet mniej więcej w moim wieku sprawiał wrażenie, jakby cofnął się w czasie o 20 lat – rozmarzony uśmiechał się pod nosem, być może wspominając swoje małe kino i swojego pana Zenka.
Ocenianie tego filmu przez dwudziestokilkulatków nie ma chyba większego sensu. To symbol naszego dzieciństwa i przykład tego, jak silnie oddziaływać mogą ruchome obrazy. Król Lew to dla nas magia. I tyle. Więcej tłumaczyć nie trzeba.