KILL BILL. Od pastiszu do bełkotliwego postmodernizmu
Jak powiada Jerzy Ziomek (niech mu ziemia lekką będzie) w swym sztandarowym woluminie pod tytułem “Rzeczy komiczne”, o który potknął się chyba każdy student na kierunku humanistycznym, pastisz to falsyfikat. Ale falsyfikat szczególny – nie imituje on konkretnego dzieła ani nie skleja strzępów utworu do kupy, a coś takiego zrobił właśnie Quentin w “Kill Billu”.
Zamiast tego osoba zajmująca się pastiszowaniem, nierzadko zupełnie nieświadoma, że to, co robi, nazywa się w żargonie fachowym pastiszem, tworzy dzieło przedtem nieistniejące, imitując produktywne siły tkwiące w danej poetyce. Pozostając na gruncie filmowym, pastisz to kręcenie nienakręconych filmów. Coś jak proceder fałszowania obrazów, polegający na podrabianiu stylu danego malarza. Im plagiator bardziej biegły w sztuce malarskiej, im obdarzony bystrzejszym okiem, tym doskonalszą podróbę namaluje.
W duchu “konstruktywnego podglądania” zrodziły się trzy jak dotychczas najdojrzalsze utwory Quentina, będące znakomitym świadectwem jego nietuzinkowych reżyserskich (i plagiatorskich) kompetencji oraz dowodem biegłego rozumienia reguł imitowanych poetyk: “Reservoir Dogs” jako płód naśladowczego odtwarzania stylu azjatyckich sensacyjniaków o mafiach, gangsterach, napadaniu i strzelaniu, “Pulp Fiction” jako pastisz tanich, ociekających seksem i przemocą kryminałów i wreszcie “Jackie Brown”, czyli twórcza parafraza kina blaxploitation i jednocześnie udana ekranizacja literackiego oryginału. Powtórzmy zatem: filmowy pastisz równa się kręceniu nienakręconych filmów, a Tarantino zaistniał w popkulturze jako prekursor pastiszowania filmowych śmieci. Po przyswojeniu sobie tych dwóch regułek, życie stanie się prostsze.
Jest jeszcze coś, o czym warto wspomnieć w kontekście gadania o pastiszu, a o czym się często zapomina. Pastisz od stuleci uważany jest za najznamienitszą technikę stylizacyjną i dzieje się tak wcale nie bez przyczyny – wymusza on bowiem na twórcy znajomość tworzywa daleko wykraczającą poza prymitywne zdolności parodysty. W odróżnieniu od parodii pastisz nie jest zaprogramowany na wyśmiewanie czegokolwiek, względnie rozśmieszanie publiki. Jasne, “Pulp Fiction” czy z literatury pięknej “Don Kichot” Cervantesa uginają się momentami pod naporem błyskotliwego dowcipu, zabawnych scenek rodzajowych i odautorskiego dystansu do otaczającego świata, ale śmiech rzadko bywa w nich wywoływany z premedytacją dla samej hecy śmiania się. Jest bardziej uboczną konsekwencją dziejących się wydarzeń niż żywiołem tkwiącym w ich centrum, a mówiąc z lekka filozoficznie – wynika z tragikomiczności życia, z jego przewrotności i przypadkowości.
Ja przynajmniej tak mam, tzn. oglądając “Pulpe” czy “Pieski” (bo “Jackie Brown” to chyba najmniej “śmieszny” film Quentina) zdarza mi się zaśmiać, ale potem przychodzi chwila zadumy i nie potrafię odpowiedzieć, z czego właściwie rechotałem. Niby mam ubaw, gdy Vincent rozwala Murzynowi twarz z guna, niby walę się po udach ze śmiechu, gdy Don Kichot szarżuje z kopią na wiatraki, lecz w sumie “treść” tych scen jest daleko bardziej poważna niż farsowa. Moja prywatna teoria jest taka, że śmiech powstaje tu na skutek odruchu obronnego przed absurdem – jako metoda zagłuszania tragizmu obserwowanej sytuacji. I to jest dobre – trzeba być naprawdę nieprzeciętnym znawcą ludzkiej duszy, żeby sprowokować u widza podobne odczucia. Fabularnie “Pieski” konsekwentnie jadą na niedorzeczno-rozpaczliwych okolicznościach wyjściowych: po nieudanym napadzie na jubilera, w garażu pod miastem zbierają się gangsterzy celem ustalenia, kto schował łup i co robić dalej. Niełatwo powstrzymać śmiech, gdy człowiek obserwuje, jak ci dorośli skądinąd ludzie z minuty na minutę pogrążają się w coraz cięższej psychozie i bez wahania oskarżają jeden drugiego o zdradę przestępczych ideałów. Kapitalne kino po prostu.
A teraz przypomnijcie sobie “Kill Billa” i jego prostackie, na chama silące się na śmieszność, durne sceny wycinania w pień setek identycznie wyglądających wrogów – praktycznie każdy zamach kataną wywołuje tu rozczłonkowanie delikwenta połączone z wielolitrowym wytryskiem posoki, a główna bohaterka, jak w komputerowej platformówce, kolejnymi cięciami toruje sobie drogę do szefowej przez hordy masakrowanych przeciwników. Nikt mnie nie przekona, że nie jest to jakościowo zejście o co najmniej kilkanaście klas w dół – do filmowego przedszkola. A to, że fajnie nakręcone, to żaden dla mnie argument, jedynie żałosna próba usprawiedliwiania fuszerki.
W tym miejscu rodzi się dylemat: czy “Kill Billa” powinno się tytułować pełnoprawną parodią kina azjatyckiego, skoro w tamtejszych, kręconych na jedno kopyto filmach na porządku dziennym są takie czady jak przecinanie sąsiada na pół mieczem, tudzież kasowanie z laczka na jednym wyskoku tuzina nieprzyjaciół? Według Jerzego Ziomka nie – nie można. I ja się z nim zgadzam. Parodia, aby mogła być postrzegana jako coś sensownego, musi wyszydzać wzorzec wyższy od siebie rangą. Parodia głupoty natomiast – a tym po trosze chce być “Kill Bill” – z gatunkowego, merytorycznego i zdroworozsądkowego punktu widzenia mija się z celem, co zresztą w moim przypadku samo się empirycznie zweryfikowało podczas oglądania, kiedy co rusz zachodziłem w głowę, o co kaman, Quentin – przecież parodiowany wzorzec pod względem kretynizmów fabularno-sytuacyjno-choreograficznych w niczym nie ustępuje twojemu “Kill Billowi” i gdybym chciał się pośmiać z idiotyzmów, to bym sobie włączył jakiś film z Hong Kongu.
Teraz tylko czekać, aż w przypływie weny facet zrobi parodię tureckiej wersji Rambo, stawiając sobie za punkt honoru przelicytowanie oryginału pod względem durnot w nim zaprezentowanych. Oczywiście znajdziemy w dorobku anglosaskiej kultury parodystyczne interpretacje takich ponadczasowych arcydzieł jak “Rambo III”, względnie wczesnej spuścizny Senseja Seagala, przy czym są to parodie w pełni uprawnione, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie zaneguje trylogii “Rambo” i nie nazwie jej szmirą – toż to niedościgniona klasyka kina akcji i protoplasta filmów o zaszczutym komandosie w dżungli! A żeby już totalnie pognębić radosną twórczość Quentina, to rzucę na odchodne, że po raz pierwszy w karierze tego reżysera forma jego filmu okazała się nieadekwatna do inspiracji – “Kill Bill” jest zwyczajnie zbyt ładny, zbyt dopieszczony, zbyt wystudiowany i najnormalniej w świecie na maxa przeestetyzowany z obrzydliwie wyśrubowaną jaskrawością kolorów.
Podobną niekonsekwencją w stylizowaniu filmu, tym razem na mega niechlujskie i toksyczne exploitation dekady lat siedemdziesiątych, popisze się Tarantino w “Death Proof”, gdzie takie cuda jak przekolorowane syfiaste klisze, paprochy na końcach rolek, wycięte klatki, roboczy montaż, celowo źle skadrowane ujęcia będą domeną tylko pierwszej połowy filmu, po czym znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w połówce drugiej. Cyfrowe symulowanie grindhouse’a znacznie lepiej wyszło Rodriguezowi.