search
REKLAMA
Analizy filmowe

KILL BILL. Od pastiszu do bełkotliwego postmodernizmu

Bartosz Rudnicki

2 grudnia 2016

REKLAMA

Jak w tytule – będzie to brutalna i szczera podróż sentymentalna przez meandry twórczości QT ze szczególnym naciskiem na “Kill Billa”, jako koronny dowód zejścia na psy tego niegdyś fajnego reżysera. Sam pomysł na film może był mega super, jak się o nim opowiadało barmanowi przy ladzie w pijackim widzie, ale każdy kolejny etap produkcji, a zwłaszcza etap pisania scenariusza, obnażył wszystkie braki tej pseudo-historii i zepchnął ją na kompletne manowce, dając idealny przepis na coś, co dobrze wygląda w formie minutowej zajawki na youtube, ale w pełnym metrażu oglądać się tego po prostu nie da.

Ewidentnie widać, że Quentin wyklarował sobie w mózgu parę kultowych scenek i postaci, które następnie umieścił w trailerze. Problem polega na tym, że pomiędzy tymi scenkami musiało się znaleźć nieco wypełniacza, a postaciom trzeba było dać do gadania sensowne dialogi. I tutaj pojawiają schody, bo charakter zarówno wypełniacza, jak i dialogów pozostawia, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia. Zastanawia mnie jedno: w którym momencie Tarantino uwierzył, że podczas kręcenia “Kill Billa” jakieś magiczne zaklęcie zmieni mu szmirę w artystyczne kino głupoty pełne luzackiej zabawy – gdy zapraszał do współpracy guru sztuki operatorskiej Roberta Richardsona czy gdy zlecał montaż swoich wydzielin Sally Menke?

kill-1

Doskonale zdaję sobie sprawę, że dezaprobując ten konkretny obraz, stoję na z góry przegranej pozycji. Quentin zawsze odprawiał krytykę z kwitkiem. W czwartym kolejnym filmie doprowadził do perfekcji swój autorski (powinien to opatentować) sposób maskowania faktu, że cierpi na uwiąd twórczy. Jak wiadomo, “Kill Bill” to specyficzny miks komedii i kina zemsty. Raz, że łatwo wtedy przykryć mielizny scenariusza, a dwa, że w razie wtopy i zgnojenia twórca tłumaczyć się będzie pastiszem gatunku. Gdybym nie był od urodzenia złośliwy, powiedziałbym, że Quentin w “Kill Billu” z właściwą sobie maestrią ubiera drętwą fabułę w genialną konwencję wizuala, dialogu i montażu, będącą luźną wariacją na tematy azjatyckie.

Ba, poszedłbym dalej w chwaleniu: już od pierwszych minut widać, że reżyser jest zakochany w gatunku, a jednocześnie podchodzi do niego z dystansem, dzięki czemu wydarzenia nabierają fajnego umownego charakteru. Reckę spuentowałbym ulubionym określeniem-wytrychem wielu pismaków, takim mianowicie, że jest to “radosny pastisz najwyższych lotów” czy coś w ten deseń. Szkopuł w tym, ze od urodzenia jestem złośliwy i zamierzam tę cechę mojej osobowości spożytkować na najbardziej karkołomne działanie w historii nowożytnej krytyki – zamierzam udowodnić, że “Kill Bill” z pastiszem nie ma nic wspólnego i że stanowi zjazd na samo dno reżysera, który zamknął się w kokonie kultowości, naiwnie w nią uwierzył i bez zażenowania firmuje swoim nazwiskiem szajsy, żeby odciąć parę kuponów od dni dawnej komercyjnej chwały.

kill-2

Zgodnie z planem najpierw rozprawię się (oczywiście nie w pojedynkę – zbyt nieśmiały jestem na takie szarże) z pokutującym w środkach masowego przekazu mitem, jakoby “Kill Bill” był pastiszem czegokolwiek. Określeniem tym żonglują wszyscy jak komu pasuje, łącznie z samym Quentinem, często nieświadomie myląc pastisz z parodią albo po prostu używając go jako synonimu rzeczy śmiesznych. Zresztą microsoftowski Word także ma kłopoty z identyfikacją – podczas pisania niniejszego tekstu z ciekawości kliknąłem prawym przyciskiem myszy na słowo “pastisz”, po czym wywołałem katalog synonimów. Zgadnijcie, jakie hasło ujrzały moje oczy na szczycie listy?

Z powyższego płynie smutny morał, taki mianowicie, że w potocznym rozumowaniu pastisz to ekwiwalent czegoś lekkiego, zabawnego i groteskowego, słowem, pastiszem będzie nazywane wszystko to, co śmieszne i serwowane niezbyt serio – w opozycji do namaszczonej powagi. I w sumie można by to tak zostawić samopas bez komentarza, bo czy pospolitego niedzielnego kinomana obchodzi, w jakiej technice pomyślany został dany film? Jasne że nie. Sęk w tym, że rozróżnienie pastiszu i parodii nastręcza wiele problemów nie tylko programistom Microsoftu, ale także wyedukowanym fachowcom, parającym się odpłatnym wartościowaniem dzieł kultury masowej. A to już przypadłość na tyle wkurzająca, że wymaga naprostowania.

kill-3

Żeby było jasne: nie posądzam nikogo o złe intencje. Gdyby w młodości nauczyciele nie zmuszali mnie batem do odwiedzania publicznych bibliotek, to pewnie dzisiaj rozpowszechniałbym identyczne nieprawdy. Tymczasem nie każdy film nawiązujący do innych filmów i nie każda metatwórczość ma prawo ubiegać się o zaszczytny tytuł bycia pastiszem. Na to trzeba sobie zapracować.

Akapit, który za chwilę będziecie czytać z wypiekami na twarzy, pierwotnie zawierał dużo blubrania z zakresu poetyki stosowanej. W trosce o wasze zdrowie psychiczne poczyniłem jednak pewne kroki w celu uproszczenia nomenklatury naukowej składającej się na jego zawartość, a także poddałem całość wywodu maksymalnej kompresji, dzięki czemu przebrnięcie przez tę partie recki – taką mam przynajmniej nadzieję – nie przyprawi nikogo o zgrzytanie zębatek w mózgu.

REKLAMA