Po tym typowo dyletanckim wykładzie z poetyki, czas najwyższy udzielić odpowiedzi na pytanie fundamentalne: czym jest „Kill Bill”, skoro nie jest tym, czym był dotychczas? Kolażem motywów, stylów i postaci? Przymiarką do wpuszczenia kopano-klepanej tandety na salony kuchennymi drzwiami? Próbą wywindowania tej twórczości na szczyty kinematografii? Czystym funem, unikatem, fenomenem, super klawym filmem? Samoświadomym pomnikiem popkulturowego postmodernizmu?
Setki razy słyszałem te blubry padające z ust koneserów „Kill Billa”, które w założeniu działać mają na korzyść filmu, a w rzeczywistości powodują, że pałam do niego coraz większą niechęcią. Zapomnijmy na chwilę o kwestii przynależności gatunkowej. Ideowo rzecz ujmując, „Kill Bill” na kilometr zalatuje jakimś niewykorzystanym pomysłem z czasów niemowlęcych Quentina, kiedy faszerował się biedak padlinami do utraty przytomności. I w sumie takie postawienie sprawy wcale nie będzie z mojej strony przegięciem, bo z tym właśnie skojarzył mi się „Kill Bill” po ostatnim obejrzeniu.
Za małolata często wszczynałem wojny z udziałem pamprów-żołnierzy. Wymyślałem różne sensacyjne intrygi i próbowałem naśladować film, a ściślej: filmową fabułę w swoim biegu. Szybko się jednak okazywało, że brakuje mi talentu, aby doprowadzić dany wątek do skutku – na drodze mojej beztroskiej zabawy pojawiały się więc rozwiązania deus ex machina, mające na celu przekierowanie akcji na nowe tory i sensowne sfinalizowanie rozpierduchy. W takich sytuacjach, zebrawszy w sobie dostateczną ilość dobrej woli, zazwyczaj wymyślałem ekstra postać albo zdarzenie, które popychało całość do przodu. Od ręki potrafiłem – jak każde dziecko zresztą – wyczarować rozwiązanie kłopotliwej sytuacji i nadać zabawie pozory logiki.
Punktem wyjścia zabawy w „Kill Billa” (i zastrzegam: słowo „zabawa” nie może być używane jako usprawiedliwienie partactwa) był oczywiście zamach na życie panny młodej. Potem Tarantino wymyślał coraz to głupsze klocki-sceny, byle tylko na torturach rozciągnąć pierwotny pomysł do pełnego metrażu. W miarę postępowania pracy umysłowej doznał olśnienia: skoro taki ze mnie filmowy erudyta, to czemu nie wcisnąć tego szajsu publice i przy okazji nie wydębić od niej trochę monety? Kultowo wyglądający perfumowany stolec i tak sprzeda się na pniu, choćby parował niemiłosiernym smrodem. Dopisał więc Quentin na kolanie kilka nowych scenek, wstawił je między scenki już istniejące, pozszywał wszystko nicią służącą do cerownia nieboszczyków w prosektoriach, dodał wuchtę żenujących monologów-odrzutów, które nie zmieściły się w „Pulp Fiction” albo które obgadał z kumplami przy piwsku, starym zwyczajem zamotał chronologię, po czym poprosił Richardsona, żeby mu to ładnie sfotografował.
Tak powstał „Kill Bill” – pierwszy film w historii kina, będący hołdem dla dziecięcego, nieskażonego rygorem logiki, pierwotnego myślenia. Sorry, Quentin, większej impotencji kreatywnej dawno nie widziałem. Ja wiem, że miałeś na wyjściu super idee i dwie-trzy kluczowe postacie do zagospodarowania, a potem dobudowałeś do nich resztę, ale tym razem po prostu dałeś ciała. Nawet średnio rozgarnięty, niezamulony mityczną kultowością reżysera widz, skapnie się pod koniec oglądania Vol. 1, że ktoś mu sypie sól w oczy w postaci nieznośnego przedłużania tego, co trwać powinno w porywach dwa kwadranse.
Intryga „Kill Billa” jest prosta jak trzon od grabi, wybaczcie więc, że streszczam ją aż tak szczegółowo. Teksańska preria w słoneczny dzień. W osieroconej kapliczce trwają przygotowania do ślubu. Do środka wpada uzbrojona po samo czoło Brygada Śmiercionośnych Żmij, inicjując krwawą rozwałkę, w której ginie ciężarna panna młoda. Skubani mordują nawet organistę – bez jaj kultowe nawiązanie do wcześniejszych filmów Quentina, gdyż w rolę organisty wcielił się prominentny afroamerykański aktor Samuel L. Jackson.
Wracając do intrygi: po pewnym czasie wychodzi na jaw, że panna młoda jednak nie ginie, tylko zapada w śpiączkę. 4 lata comy mijają jak z bicza strzelił: lasia budzi się w szpitalu i poprzysięga zemstę na swoich niedoszłych oprawcach. Nawiasem dodam, że moment potencjalnie mega dramatyczny, czyli odkrycie po latach, że w wyniku strzelaniny umarło dziecko, tutaj został przez Quentina potraktowany jak kolejna z łaski śmieszna scenka. Dla mnie absolutne dno. Tak czy siak, z powyższego streszczenia wyłania się wypisz wymaluj damska wersja „Hard to Kill”. Sęk w tym, że dzięki zastosowaniu konstrukcji narracyjnej zwanej „efektem nocnej straży”, zasadzającej się na wielokrotnym zamotaniu najprostszych wątków, bazujący na prostym koncepcie film Senseja nagle przekształca się w coś kosmicznie zagmatwanego.
Rzecz jasna z pozoru i na pierwszy rzut oka, bo w rzeczywistości to ciągle ta sama głupia jak but historyjka, tyle że na modłę postmodernistyczną poszatkowana, żeby było światowiej. Najgorsze w tym wszystkie jest to, że owa zamotana do granic przyzwoitości narracja wcale nie intryguje. Przeciwnie: niemiłosiernie wręcz męczy i nudzi, zwłaszcza że już po pół godzinie widz prorokuje, jak całość się skończy, a na koniec dziwi się, że faktycznie skończyło się tak odpustowo. Tym oto sposobem udało mi się wydestylować jedną z cech składowych poetyki Quentina: niechronologiczną narrację, odwracającą uwagę od embrionalnej fabuły. O ile w poprzednich filmach Tarantino asceza fabularna nie waliła po oczach tak ostro, bo reżyser regularnie przemycał do swoich opowieści od groma prawdziwych, realnie angażujących ludzkich emocji, o tyle w „Kill Billu” wszelkie mankamenty takiego gawędziarstwa od razu wychodzą na wierzch z powodu niezgłębionej infantylności pomysłu, teatralnej absurdalności gry aktorskiej oraz charakterystyki samych postaci, które są sto razy bardziej złożone niż na to zasługują.
Poza tym jak długo można wałkować knyf narracyjny, polegający na przerzuceniu końca na początek, a początku na koniec? Niedawno widziałem „True Romance” z nowym podtytułem THE QUENTIN TARANTINO CUT i tam znowu to samo – wszystko rżnięte wedle identycznego schematu. Nuda, panie! Nuda i przewidywalność.
Drugą cechą twórczości Quentina są moje ulubione, ciągnące się w nieskończoność, głupio-mądre, filozoficzne dialogi toczone przez osoby spoza nawiasu społecznego. Nie będę tu nikogo bajerował – ta akurat przypadłość Tarantino-scenarzysty irytuje mnie równo w każdym filmie, w którym maczał on palce – z wyjątkiem „Piesków”. Tasiemcowe dysputy światopoglądowe na takie ważkie tematy jak wyższość fast foodów z Big Kahuny nad fast foodami z Maca, wyższość shake’a waniliowego nad shake’em truskawkowym, wyższość filmu X nad filmem Y, wyższość masażu stóp nad masażem w ogóle, wszystko to niezmiennie od lat doprowadza mnie do szewskiej pasji, zwłaszcza że wychowałem się na westernach, gdzie dialog zawierający więcej niż jedną monosylabę traktowany był jako przejaw werbalno-komunikacyjnego rozpasania rozmówcy.
Ale pomimo mojej antypatii do rozwleczonego gadulstwa, potrafiłem to znieść – zagryzałem zęby i oglądałem dalej. Czasami nawet parsknąłem śmiechem przy co bardziej chamskiej ripoście. Bo choć rozwodnione i nierzadko wypowiadane w kontekście, który nakazywałby raczej pełne skupienia milczenie (egzekucja), dialogi przefiltrowane przez ludyczny zmysł Quentina zawsze były na swój sposób wyjątkowe i przynosiły nieoczekiwane informacje o postaciach. Tymczasem to, co w „Pieskach”, „Pulpie” i „Jackie Brown” przełykałem w zasadzie bez większego wysiłku, z minimalnym tylko nakładem dobrej woli, w „Kill Billu” przepoczwarzyło się w swoje własne karykaturalne zaprzeczenie. Dochodzi tu bowiem do jawnego spiętrzenia autentycznie bezsensownych dialogów, będących nędzną podróbą dawnego stylu reżysera. Jakim cudem Quentin je przepuścił, a nieszczęsny, zmęczony życiem i karierą Michael Madsen wymówił – nie mam pojęcia.
Teksty w „Kill Billu” są do tego stopnia na siłę wydumane i kompletnie niedowcipne, że poważnie zastanawiałem się nad kondycją umysłową Tarantino w trakcie ich pisania; sprawiają wrażenie waty, mającej wypełnić próżnię po fabule, której nie ma i nigdy nie było. Na tym nie koniec litanii narzekań. Najgorsze jest to, że na czas prowadzenia rozmów, akcja w „Kill Billu” zostaje zawieszona i literalnie nic się nie dzieje. A jako że same dialogi nic nie znaczą, otrzymujemy w rezultacie istną masakrę: nie dość, że na ekranie bezruch, to jeszcze wypowiadane słowa pozbawione są elementarnego dramaturgicznego sensu (nie popychają intrygi do przodu, bo to w znakomitej większości cytaty z innych filmów albo bezcelowe monologi) i z trudem korespondują z wydarzeniami. Normalnie ręce opadają do samej gleby, jak człowiek słucha tego pustosłowia.
Innym niewybaczalnym złem „Kill Billa”, niepodpadającym na szczęście pod globalne cechy składowe poetyki reżysera, jest niesamowicie drażniące w swej namolności filmowanie: idących osób, jadących pojazdów (samochodów, motocykli) i statycznych przedmiotów. W ogóle nie wiem, czy zauważyliście, ale Tarantino w „Kill Billu” staje na rzęsach, żeby wypełnić 200 minut czasu ekranowego, które wymarzył sobie u progu kręcenia – a to puści jakąś kultową muzyczkę, a to namówi Richardsona, żeby ten w jednym kompleksowym ujęciu sfotografował śpiewającą, tańczącą i sączącą trunki klientelę lokalu O-Ren, a to zafunduje nam panoramę pustyni, a to skadruje twarz osoby gadającej, która akurat wygłasza jeden ze swoich popisowych monologów o niczym, tj. o alter-ego komiksowych bohaterów. Bez przesady fascynujący przegląd technik filmowych.
Odkąd sięgam pamięcią, typowe dla Quentina muzyczne ramoty, załączające się w idealnym momencie i idealnie oddające atmosferę dziejących się wydarzeń, to był znak rozpoznawczy jego maniery. Jak łatwo się domyślić po fali dotychczasowych pochwał z mojej strony, muzyka w „Kill Billu” – mega dobrze nadająca się do słuchania bez obrazu – w połączeniu z nim już niestety bardziej wkurza niż pomaga w delektowaniu się klimatem danej sceny; ot, tania próba zyskania na czasie i odwrócenia uwagi od wszechobecnej dramaturgiczno-merytorycznej pustki, nic więcej.
Cóż mogę powiedzieć na koniec, żeby jeszcze bardziej rozgniewać fanów „Kill Billa” – mogę powtórzyć po raz n-ty, że film ten jest mocno wsteczny w stosunku do trzech pierwszych – nie waham się użyć epitetu z górnego rejestru – wybitnych utworów Quentina i adresowany chyba tylko do umiarkowanie wymagających entuzjastów talentu reżysera. Że Tarantino kręcąc chałę zatytułowaną „Kill Bill” chciał nam coś powiedzieć o swoich campowych i dalekowschodnich gustach filmowych, przepuszczając je przez maszynkę do recyklingu, to jasne jak słońce i dowodów na to nie potrzeba. Szkopuł w tym, że rezultaty tym razem okazały się opłakane – facet się najwyraźniej zestarzał i rzeźbienie w gównie nie wychodzi mu już tak fajnie jak dawniej. Nie wiem, czy stało się tak w wyniku odpływu mocy umysłowych u tego pana, czy na skutek zwykłego twórczego olewactwa, będącego efektem zaślepienia własną erudycyjną kultowością. Wiem natomiast, że „Kill Billa” da się może oglądać na ostrej imprezie, ale w innych warunkach seans przeobraża się w doświadczenie z gatunku bolesnych i ciężkostrawnych, nawet pomimo – a może właśnie z powodu – programowej lekkości i szmatławości tworzywa. Koncertowo spieprzony film.
Aha, bym zapomniał – „Death Proof” oglądało mi się jeszcze gorzej.
Przeczytaj kontranalizę filmu: klik
Tekst z archiwum film.org.pl (2009)