KIEPSKIE filmy akcji, które gwarantują DOSKONAŁĄ ROZRYWKĘ
Tym razem nie będą to produkcje z lat 80., które są znane ze specyficznego stylu, czasem nazywanego kiepską jakością, i dlatego po latach uzyskały status kultowych. Kiepski film akcji to z reguły film przewidywalny, koszmarnie zagrany przez aktorów, słaby technicznie i z okropną, przeważnie, elektroniczną muzyką, bo tak taniej. Te cechy, ewidentnie świadczące o niskiej jakości, niekoniecznie wpływają na poziom rozrywkowości filmu, bo liczą się historia, nawet przewidywalna, oraz aktorzy, a w takich KIEPSKICH akcyjniakach często występują ikony lat 80., które już przebrzmiały, lecz wciąż darzymy je tak silnym sentymentem, że cieszymy się z każdej ich, nawet koszmarnej, obecności na ekranie.
„Rollerball”, 2002, reż. John McTiernan
Niestety jak na produkcje akcji, które wyszły spod ręki Johna McTiernana, Rollerball jest jedną ze słabszych, zrobionych nie wiadomo w jakim celu, skoro była już wersja z 1975 roku Normana Jewisona. Wersja z 2002 roku w reżyserii Johna McTiernana nie ma już takiego punkowego i fantastycznego klimatu jak ta starsza, i w żaden sposób nie stara się widzom zrekompensować tych braków. Dlatego nie przetrwała próby czasu i krytyki. Oceny w granicach 4 pozycjonują ją w grupie bardzo słabych filmów akcji, ale to nie znaczy, że nie można się cieszyć sportowym wymiarem produkcji. Rollerball to nie science fiction o robotach i sztucznej inteligencji, lecz bardziej fantastyka społeczna i sportowa. To rodzaje SF mniej znane i poważane, sam film zaś niesamowicie mimo wszystko wciąga, jak dobry mecz siatkówki, tyle że nieco futurystycznie zmodyfikowany np. o piłkę, która czasami razi prądem. Przykuwa do ekranu to połączenie futbolu na wrotkach, wyścigów motocyklowych i starć gladiatorów.
„Ryzykanci”, 1997, reż. Hark Tsui
Tak naprawdę nie mam pewności, jak ten film potraktować – nigdy nie miałem. Jest albo genialny, albo kompletnie denny. Dennis Rodman jeździ na motorze w seksownej, srebrnej koszulce z paskami na plecach i gołym brzuchem, Mickey Rourke jest jedynym w swoim rodzaju przestępcą, który posiada tygrysa i lubi walczyć na zaminowanej arenie, a Jean-Claude Van Damme lubi ćwiczyć nogi za pomocą wiader wypełnionych kamieniami. Nic w tej produkcji się nie klei. To właściwie kilka filmów w jednym, z których ktoś wybrał najlepsze sceny i może dlatego tak ta opowieść wciąga. Widzowie bardziej podzielają tę opinię niż krytycy. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić tę szaloną produkcję, tak złą, że aż dobrą, a z pewnością zrobioną z miłości do kina akcji na wesoło.
„San Andreas”, 2015, reż. Brad Peyton
I znów widzowie nie zawiedli, ale krytycy już tak. San Andreas to efektowny przeciętniak, nazbyt przewidywalny, żeby go nazwać nawet poprawnym, jednak gra tam Dwayne Johnson i nikogo nie udaje, a to mi się podoba. Podsumowując, San Andreas to sztandarowy przykład głupiego filmu akcji, w którym można wyłączyć mózg i pozwolić, aby obrazy nas poniosły ku nowej przygodzie. A takie doświadczenie bywa bardzo rozrywkowe. Słabą fabułę rekompensują niesamowite efekty specjalne, a aktorzy w sumie mogliby czytać książkę telefoniczną – tak bez znaczenia są ich dialogi.
„Podniebny terror”, 1998, reż. Julian Grant
Polecam tę produkcję wszystkim, którym Steve Guttenberg kojarzy się wyłącznie z kadetem, a potem sierżantem Careyem Mahoneyem z serii Akademia policyjna, ponieważ w swojej karierze grał jeszcze w wielu lepszych filmach. Nie mam tu na myśli oczywiście Podniebnego terroru, ale np. Kokon. Chodzi o próbę wyobrażenia sobie Guttenberga w innej roli niż policjanta z Akademii, bo naprawdę warto. Podniebny terror jest jakościowo tragicznym filmem, ale prawdziwi miłośnicy akcji docenią nieprawdopodobne rzeczy, które się w nim dzieją – zjazdy po linie, powietrzne akrobacje, prężącego muskuły Guttenberga, jakby naśladował kulturystę na wybiegu, wybijanie przeciwnikami okien, kręcone w zwolnionym tempie, Seana Beana w klasycznej roli, kaskaderskie wyczyny na pasie startowym i wiele innych cudów kina akcji, podanych w najgorszej formie, jak tylko się da.
„Honor zabójcy”, 1996, reż. Russell Mulcahy
Będą teraz trzy produkcje z Dolphem Lundgrenem, ikoną kina akcji i specjalistą od wyjątkowo słabych akcyjniaków, które jednak się ogląda. Pierwszym jest Honor zabójcy Russella Mulcahy’ego, czyli reżysera tyleż kultowego, co mistrza filmowego obciachu i niedoinwestowania. Film jest bardzo mało znany. Krytycy nie są nim zainteresowani, widzowie również, chyba że np. tak jak ja ktoś ceni Lundgrena ze względu na historię kina akcji. Honor zabójcy zaczyna się jakże klasycznie dla tego typu produkcji – kręcone z helikoptera ujęcie wody, potem pojawia się ląd, coraz więcej lądu, napisy i wartka muzyka, niczym jakiś młodszy, zapomniany brat Policjantów z Miami, a raczej fantazji na temat kina akcji z lat 80. Potem krótkie przedstawienie osiągnięć bohatera, raczej wątpliwych, a następnie szybkie zawiązanie akcji. Jeśli szukacie modelowego przykładu akcyjniaka, niedocenionego, z głównymi bohaterami, którzy o dziwo nie są jednoznacznie dobrzy, Honor zabójcy będzie dobrym wyborem. Jak zwykle u Russella Mulcahy’ego widać przebłyski dobrego kina, skryte gdzieś za taniością charakterystyczną dla kina klasy B.
„Łowca błyskawic”, 1999, reż. Anthony Hickox
Łowca błyskawic czy też Łowca burz to piękne tytuły, a Dolph Lundgren w roli głównej zwiastuje pełną akcji fabułę naszpikowaną nieco fantastyczną technologią. Podobnie fantastyczne są jego wyczyny. Skrótów myślowych jest w produkcji tak wiele, że już na początku przestajemy się zastanawiać np. dlaczego bohater akurat w tym miejscu się znalazł i skąd wiedział, że ma tak, a nie inaczej się zachować w dalszej części historii. Przesłanki nie są tłumaczone. To niepotrzebne. Możemy delektować się całkiem niezłymi ujęciami wycofanego już ze służby F-117 Nighthawk, który nadal wygląda bardzo futurystycznie, czego nie można powiedzieć o dorabianym w CGI dymie za wzgórzami. Może to był animowany pędzel w Photoshopie? Wisienką na torcie jest jednak Lundgren, używający kanapy do ataku na przeciwnika. Wygląda to trochę tak, jakby kanapa unosiła się w stanie nieważkości, ale to nieważne, jak to w komediowym kinie akcji.
„Misjonarz”, 2007, reż. Dolph Lundgren
A teraz ostatnia produkcja z Dolphem Lundgrenem, tym razem również w jego reżyserii. Bardzo niestety widać, że środki na ten film były minimalne, bo budżet opiewał na 2 miliony dolarów. Kiedy jeszcze nie wiedziałem, że jednak były to miliony, szacowałem koszty produkcji na jakieś maksymalnie 100 000 dolarów mozolnie zebrane od sponsorów. Nie trafiłem i wciąż się zastanawiam, na co poszły te 2 miliony? W Misjonarzu widać, że Lundgren pozazdrościł Desperado, Chuckowi Norrisowi i Clintowi Eastwoodowi. Wcielił się w samotnego mściciela, rozwalającego wrogów bez cienia wątpliwości. Suspens jest minimalny, nawet w finale, i tym charakteryzuje się bezpretensjonalna, b-klasowa rozrywka. Warto oglądać i traktować tę produkcję jako film studencki Dolpha Lundgrena.
„Plan ucieczki 2: Hades”, 2018, reż. Steven C. Miller
To jeden z tych filmów, w których doskonale wiemy, co się stanie, a całość została zrobiona tylko po to, żeby zrobić laurkę Sylvestrowi Stallone. Jego siła pokona wszystkich i każde przeciwności, nawet jeśli specjalnie są tak przedstawiane, że wydają się niepokonywalne. I dlatego poziom rozrywkowości tego filmu jest bardzo wysoki, chociaż widać, że aktorze grają źle, scenografia właściwie nie istnieje, podobnie jak muzyka, a dubli nie było czasu zrobić. Historia jest zupełnie nieprawdopodobna, a postępowanie bohaterów pozbawione sensu, zwłaszcza antagonisty. Gęsiej skórki można dostać, słuchając dialogów, ale znów podkreślę – to nie jest film do słuchania, a do oglądania, jak się ucieka, krok po kroku, a nie opowiada o ucieczce.
„Double Dragon”, 1994, reż. James Yukich
W filmie jest rok 2007., a świat już tak się zmienił. Zmienił się jednak na sposób widzenia kina akcji lat 90., więc nie ma po co szukać w tej wizji żadnego logicznego sensu. Jest kolorowa, stara się być efektowna i zostaje w pamięci, ale pewnie tylko dlatego, że chwyciło się ten bakcyl starych gier video. Celowo więc używam tu oryginalnego tytułu, bo polski zapewne wymyślił ktoś, kto nie ma pojęcia o retrosentymentach – Znak smoka – jak to brzmi. Była jakaś kultowa gra o tym tytule? A w Double Dragon się godzinami ciupało, a czas się wtedy zatrzymywał. Jak zrobić film z tak prostej gry wideo, jak Double Dragon? Wystarczy umieścić gameplay w postapokaliptycznym świecie, w którym ulicami rządzą gangi, a na dodatek istnieje magia. Nic w tym filmie nie ma sensu i właśnie dlatego jest taki dobry. Fabuła, efekty, dialogi – wszystko to sprawia wrażenie, jakby zostało ułożone w ostatniej chwili, na kolanie, i nie powiem, w jakim miejscu. Uwielbiam ten film.
„Johnny Mnemonic”, 1995, reż. Robert Longo
Na koniec niegdysiejszy hit, w którym Keanu Reeves uczył się, jak zagrać w Matrixie, a jednym z jego przeciwników w fabule był sam Dolph Lundgren wyglądający jak skrzyżowanie Thora z Mojżeszem. Do historii pastiszowych momentów w kinie akcji SF przeszła już scena, gdy Lundgren podczas walki z Johnnym Mnemonikiem wypowiada słowa „Chodź do Jezusa”. Głównego antagonistę zagrał zaś Takeshi Kitano, co może wydawać się wielu widzom nieco zbyt egzotyczne, jak na charakter produkcji. Może dlatego od krytyków oceny były słabsze niż od widzów, do których przemówiła ta multigatunkowa koncepcja. A może nie dali się oni nabrać na unikalność filmu, bo jest on w gruncie rzeczy odtwórczy i do bólu szablonowy, aczkolwiek wizualnie ładny. Niektórzy określają go jako mało wyszukaną próbę nakręcenia nowej Pamięci absolutnej.