JULIA ROBERTS. Miss America
COMEBACK
Powróciła do kina po dwóch latach filmem „Raport Pelikana” na podstawie książki Johna Grishama. Jest to thriller w reżyserii Alana Pakuli o studentce prawa, która trochę przez przypadek odkrywa prawdę na temat zabójstwa dwóch sędziów Sądu Najwyższego. Gdy wszyscy, z którymi dzieli się tą informacją, umierają, zwraca się o pomoc do dziennikarza, którego zagrał Denzel Washington. Jak mówi Julia, aktor ten jest jej ulubionym, a ich współpraca należała do najlepszych momentów jej całej kariery. Rzeczywiście, pomiędzy tą dwójką czuć wyraźną chemię i widać, że świetnie dogadywali się na planie. „Raport Pelikana”, mimo że nie wybił się ponad poziom innych „grishamowskich” produkcji, spotkał się z bardzo dużym zainteresowaniem publiczności. Znalazł się w czołowej dziesiątce najpopularniejszych filmów roku, zarabiając na całym świecie niemal 200 milionów dolarów. Był to wymarzony comeback aktorki, choć ona sama bała się, czy będzie w stanie sprostać zadaniu. „Nie pracowałam dwa lata. Trochę obawiałam się, czy jeszcze pamiętam, jak się w ogóle gra. Jednak reżyser, a także Denzel i Sam Shepard, z którym pracowałam już przy «Stalowych magnoliach», sprawili, że odzyskałam pewność siebie” – opowiadała w jednym z amerykańskich talk-shows. Julia Roberts zaliczyła na swoim koncie kolejny kinowy przebój, a Denzel Washington został jednym z jej najlepszych przyjaciół z branży. Gdy wręczała mu statuetkę Oscara w 2002 roku, przed przeczytaniem nazwiska wykrzyczała tylko „Kocham moje życie!”. Wielokrotnie mówiła bowiem, że świat, w którym taki aktor jak Washington nie ma Oscara za główną rolę, to świat wybitnie niesprawiedliwy.
Po powrocie z urlopu od showbiznesu aktorka znowu wkroczyła na pierwsze strony gazet. Ale sukces „Raportu Pelikana” nie był jedynym powodem takiego stanu rzeczy. Roberts niespodziewanie wyszła bowiem za mąż… Jej wybrankiem został Lyle Lovett, starszy od niej o 10 lat piosenkarz country o dość niebanalnym wyglądzie. Tabloidy miały wtedy używanie – nagłówki typu „Piękna poślubiła Bestię” były na porządku dziennym. „Co ona sobie myślała?” pytali fani. Okazało się, że dwuletnia przerwa Julii tylko umocniła jej pozycję gwiazdy, a zainteresowanie jej osobą przerosło wszelkie pojęcie. Aktorka była wtedy gwiazdą numer 1 w Hollywood i jej życie było szeroko komentowane, zwłaszcza, jeśli kontrastowało z wizerunkiem America’s sweetheart, jakiego oczekiwała od niej publiczność. Nagonka ze strony mediów niestety miała negatywny wpływ na ten związek, o czym Roberts opowiadała po latach Oprze Winfrey. Po mniej niż dwóch latach małżeństwa para postanowiła się rozstać.
HOLLYWOODZKI MICHAEL JORDAN
Kolejne lata to dość ciekawe wybory zawodowe Roberts. Wydaje się, że za wszelką cenę chciała zerwać z etykietką gwiazdy Hollywood i pokazać, że po prostu jest dobrą aktorką. Wystąpiła wtedy np. u Roberta Altmana w jego „Pret-a-porter” („Gdyby Julia Roberts grała w koszykówkę, byłaby Michaelem Jordanem” – tak skomentował pracę z aktorką słynny reżyser). Potem był Woody Allen i jego „Wszyscy mówią: kocham cię” oraz dramat biograficzny „Michael Collins” w reżyserii Neila Jordana. A następnie rola, która wprawiła wszystkich fanów aktorki w prawdziwe osłupienie – Mary Reilly w filmie Stephena Frearsa nawiązującego do opowieści o doktorze Jekyllu i panu Hyde.
Stylowy, mroczny, niepokojący film spolaryzował publiczność oraz krytyków. Jedni uważali, że jest to ciekawa, niezwykle klimatyczna produkcja, a duet Julia Roberts/John Malkovich nie pozwala oderwać się od ekranu. Inni twierdzili, że „Mary Reilly” jest śmiertelnie nudna. Film otrzymał nawet dwie nominacje do Złotych Malin (za reżyserię i rolę Roberts), choć patrząc obiektywnie, nigdy nie powinno mieć to miejsca. Cały negatywny odbiór tego gotyckiego horroru z pewnością miał związek z obsadzeniem w nim Julii. Pretty Woman w filmie o człowieku będącym ucieleśnieniem zła? America’s Sweetheart jako dziewczyna, którą ojciec zamykał w komórce z wielkim, wygłodniałym szczurem? Tak być nie mogło. Ludzie wciąż czekali na to, by zobaczyć aktorkę w produkcji podobnej do jej pierwszych występów – gdzie czarowałaby uśmiechem i zmysłowo odgarniała z ramion swoje kasztanowe loki. Ona zaś wybierała scenariusze kłócące się z tym wizerunkiem. Choć za większość swych kreacji z tamtego okresu zbierała dość dobre recenzje, sukcesów finansowych nie było – wszystkie te filmy zarabiały niewiele więcej, niż wynosiła gaża Roberts…
UŚMIECH ZA MILIARD DOLARÓW
Ostatecznie Julia postanowiła dać ludziom to, czego od niej oczekiwali. Po „Mary Reilly” potrzebowała zresztą zlecenia, które mniej angażowałoby ją emocjonalnie i pozwoliło trochę „odpocząć”. Wybrała film „Mój chłopak się żeni” – udaną komedię o kobiecie, która na kilka dni przed ślubem swojego przyjaciela zdaje sobie sprawę, że jest w nim zakochana. Roberts zagrała świetnie (nominacja do Złotego Globu), zresztą tak samo jak i cała obsada, z Rupertem Everettem i Cameron Diaz na czele. Film zarobił na całym świecie 300 milionów dolarów, plasując się na 8.miejscu listy najpopularniejszych tytułów 1997 roku. Aktorka znowu miała na koncie wielki hit box-office’u. Jak się jednak okazało, był to jedynie początek kasowych sukcesów. Przyniósł je rekordowy rok 1999.
W tamtym roku najpierw premierę miał rozgrywający się w Londynie „Notting Hill”, gdzie Julia zagrała obok Hugh Granta. Wcieliła się tam w… amerykańską gwiazdę kina. Komedia romantyczna o dwójce osób z zupełnie różnych światów (zarówno w sensie geograficznym, jak i… każdym innym) okazała się niezwykle urokliwa. Julia zagrała rolę nieco autoironiczną, w dodatku taką, której nie darzy się od razu bezwarunkową sympatią. Razem z Grantem stworzyła na ekranie świetny, wymykający się schematom duet, a brytyjski (choć nieco wygładzony) humor wypełniający całość nie odstawał wiele od tego z „Czterech wesel i pogrzebu”. Klimatyczna ścieżka dźwiękowa i ciekawe postaci na drugim planie dopełniły dzieła. Ten film był po prosty skazany na sukces. I rzeczywiście – zdobył trzy nominacje do Złotych Globów (Roberts, Grant i najlepsza komedia/musical), zebrał niemal same pozytywne recenzje i spotkał się z olbrzymim zainteresowaniem widowni. Wpływy z kas kinowych wyniosły 364 miliony dolarów, co dało 7.miejsce wśród najpopularniejszych filmów roku.
Niewiele mniejsze zyski przyniósł zresztą kolejny film z 1999 roku, w którym zagrała Julia, mianowicie „Uciekająca panna młoda”. Był to projekt szczególny, próbujący odtworzyć to, co niemal dekadę wcześniej udało się w „Pretty Woman”. Reżyser tamtego filmu, Garry Marshall, ponownie zaprosił na plan Roberts i Gere’a, w dodatku wybrał scenariusz, który można było łatwo odnieść do wydarzeń z życia aktorki. W końcu, gdy zostawiła Sutherlanda na kilka dni przed ślubem, media pisały o niej właśnie jako Runaway Bride – Uciekającej pannie młodej. Ten film nie okazał się już jednak tak udany jak dwie poprzednie komedie z udziałem Julii. Z pewnością nie dorównywał też „Pretty Woman”. „Uciekająca panna młoda” była nieco wymuszona, niezbyt śmieszna i z postaciami, które nie wzbudzały sympatii widzów. Poza tym chemia między Roberts a Gerem, która w „Pretty Woman” zalewała ekran, zdążyła się ulotnić. Recenzje filmu były średnie, ale widzowie nie darowali sobie ponownego spotkania z aktorami ich ulubionego filmu i tłumnie stawili się przed kasami kin. Produkcja zarobiła ponad 300 milionów dolarów, połowę tej sumy osiągając w samych Stanach Zjednoczonych. Gdyby dołączyć do tych filmów nieco niedocenianą, wzruszającą „Mamuśkę” z 1998 roku, można łatwo obliczyć, że w ciągu trzech lat tytuły z Roberts w głównej roli zarobiły grubo ponad miliard dolarów. A w końcu dokonała tego bez występów w filmach o superbohaterach, kontynuacjach blockbusterów z wcześniejszych sezonów czy animacjach Disneya. Można Julię lubić lub nie, ale trzeba obiektywnie przyznać, że jest to prawdziwy wyczyn.
DO TRZECH RAZY SZTUKA
Nie ma co ukrywać, że komedie romantyczne z udziałem Julii to właściwie pewniak, jeśli chodzi o wysokie wpływy. Aktorka dobrze się w nich odnajduje, za każdym razem rzeczywiście tworząc postać, a nie grając na aktorskim autopilocie. Na początku nowego millenium ludzie zastanawiali się, po co były jej eksperymenty z Jordanem, Allenem czy Frearsem, skoro to w komediach chcieli ją oglądać widzowie. Ona jednak była pewna swego – wiedziała, że stać ją na to, aby równie dobrze zagrać role dramatyczne, a współpraca z wybitnymi reżyserami w połowie lat dziewięćdziesiątych tylko jej w tym pomogła. Być może publiczność nie kupiła jej „Mary Reilly”, ale kwestią czasu było, aby Roberts dostała scenariusz, w którym będzie mogła pokazać się z innej strony, jednocześnie zdobywając przychylność widzów.
No i stało się – Steven Soderbergh zaproponował jej udział w filmie „Erin Brockovich”, opartej na faktach historii o niewykształconej, samotnej matce, która dostaje pracę w kancelarii prawnej i doprowadza do procesu o odszkodowanie dla setek osób pokrzywdzonych przez wielki koncern. Erin była niezwykle bezpośrednia – waliła prawdę prosto z mostu, była wybuchowa i nie przejmowała się tym, co ludzie o niej myślą. Mimo trójki dzieci i wyjątkowo trudnej sytuacji finansowej, była też niezwykle seksowna. Julia Roberts wykonała w tym filmie świetną robotę. Oparła swą rolę o te kilka podstawowych cech. Podniosla je do potęgi, właściwie non-stop balansując na granicy groteski, ale gdzieś pomiędzy włożyła empatię i wielkie zaangażowanie. To po raz kolejny nie jest postać, którą lubi się od razu. Najważniejsze jednak, że w trakcie seansu każdy widz po prostu się w niej zakochuje, a gdy pojawiają się napisy końcowe, żałuje się, że nie spędzi się z nią więcej czasu. Jej kreacja rozwija się razem z fabułą, przechodząc od dość jednowymiarowej bezczelnej baby do kogoś, kto poświęca całą siebie, by walczyć o sprawiedliwość w słusznej sprawie.
To tak naprawdę taka rola w stylu starego, gwiazdorskiego Hollywood. „Erin Brockovich” jest Julią, a Julia jest „Erin Brockovich”. Oczywiście, historia jest niezwykle ciekawa, Soderbergh świetnie spisuje się na stołku reżyserskim, a na drugim planie błyszczy Albert Finney jako szef Erin. Ale to Roberts kradnie film. Każda jej scena to popis – charyzma aktorki aż bije z ekranu. To jest po prostu film Julii Roberts, a nie Stevena Soderbergha. Poza tym udało jej się tego dokonać, wcielając się w postać z krwi i kości, prawdziwą i wiarygodną, tak bardzo „ludzką”, a nie bajkową, jak to miało trochę miejsce w przypadku jej wcześniejszego wielkiego sukcesu. Roberts za swoją rolę otrzymała właściwie wszystkie możliwe nagrody, od Złotego Globu, przez BAFTA, Critics’ Choice, SAG, aż do Oscara. Choć wiele osób uważa, że pozbawiła statuetek bardziej zasługującą Ellen Burstyn („Requiem dla snu”), nie można powiedzieć, aby Julia otrzymywała te nagrody „za nazwisko”. Owszem, Burstyn zagrała rewelacyjnie, to jedna z moich ulubionych ról wszech czasów. Roberts jednak dokonała w „Erin Brockovich” czegoś, czego świat filmu nie widział od bardzo dawna – w jednym filmie udało jej się wywołać zarówno śmiech, jak i łzy, złość, współczucie, radość, podziw, niezrozumienie… Sprawiła, że film ze stosunkowo małym budżetem, zrealizowany w specyficzny, „brzydki” sposób i poruszający trudne, teoretycznie niezbyt „filmowe” tematy, stał się hitem, produkcją rozrywkową przyciągającą do kin setki milionów widzów. I nie stało się to dzięki Soderberghowi czy ciekawej, autentycznej historii. Dokonała tego Julia, jedynie z pomocą pozostałych czynników. Mimo całego szacunku dla Ellen Burstyn, bardzo dobrze się stało, że coś takiego zostało zauważone i docenione.
BLIŻEJ MIŁOŚCI
Jej pierwszy występ po zdobyciu Oscara był dość symboliczny. Zagrała w filmie „America’s Sweethearts” (tak, tak właśnie przez lata ją nazywano), ale wcieliła się tam w skromną, niezbyt atrakcyjną siostrę gwiazdy Hollywood. Potem z kolei zaczęła trochę bawić się swoimi artystycznymi wyborami. Wystąpiła w rozrywkowych „Ocean’s 11” i „Ocean’s 12” (w drugim z tych filmów jest zresztą scena, w której jej postać… udaje Julię Roberts – widać, że cała ekipa miała z tego ogromną frajdę), eksperymentalnej produkcji Soderbergha „Full Frontal” i w „The Mexican” u boku swojego przyjaciela Brada Pitta. Choć publiczność spodziewała się romansu z dwójką swoich ulubionych aktorów, oni zagrali im na nosie – Roberts i Pitt mają tam bowiem zaledwie kilka wspólnych scen. Wyświadczyła też przysługę innemu przyjacielowi, Georgowi Clooneyowi, i zagrała w jego reżyserskim debiucie „Niebezpieczny umysł”. W ramach przysługi pracowała zresztą za normalną stawkę. Mogła sobie na to pozwolić, gdyż w tym samym roku otrzymała rekordową, jak na kobietę, gażę – 25 milionów dolarów za występ w „Uśmiechu Mony Lisy”.
Kariera Julii nie zwalniała, a ona sama przyznawała, że czuje się coraz bardziej szczęśliwa i spełniona. W 2002 roku wyszła po raz kolejny za mąż. Jej wybrankiem był Daniel Moder, szwenkier, którego poznała na planie „The Mexican”. Choć oboje byli wtedy w związkach, zostali przyjaciółmi, a później kimś więcej. Taka jest przynajmniej oficjalna wersja. Oczywiście tabloidy nie pozostawiły na Roberts suchej nitki. Mówiło się, że zapłaciła żonie Modera, aby ta szybko się z nim rozwiodła. Poza tym aktorkę zaczęto nazywać modliszką, a żony mężczyzn pracujących z nią przyznawały, że boją się zostawiać ich sam na sam z Julią. Rzeczywiście, wychodziło na to, że Julia ma słabość do swoich filmowych partnerów – oprócz Neesona, Sutherlanda i McDermotta, była też np. z Matthew Perrym poznanym na planie serialu „Przyjaciele”. Na liście jej partnerów są też zresztą inni aktorzy, jak choćby Daniel Day-Lewis czy Benjamin Bratt, na którego natknęła się w restauracji podczas kręcenia „Mamuśki”. Z tym drugim była zresztą wyjątkowo długo, bo aż cztery lata. Jak przyznał potem Bratt w rozmowie z „Vanity Fair”, nie było łatwo być chłopakiem gwiazdy. Sława Julii zdecydowanie położyła cień na ich związku – „To jest jak mucha, która nie chce cię zostawić w spokoju. Jak komar, który brzęczy ci koło ucha, kiedy starasz się zasnąć w nocy…” – opowiadał.
W 2004 roku Julia urodziła bliźnięta – Phinna i Hazel. Jeszcze przed zajściem w ciążę zagrała w filmie „Bliżej” Mike’a Nicholsa na podstawie trudnej, dość bulwersującej sztuki Patricka Marbera. Choć z czworokąta głównych bohaterów najbardziej chwaleni byli Natalie Portman i Clive Owen, Julia po raz kolejny pokazała, że nie boi się ryzyka. Jej Anna to wręcz przeciwieństwo ulubienicy Ameryki, na jaką przez lata była kreowana. To ciężki w odbiorze film, kwestionujący naszą zdolność do kochania kogokolwiek poza samym sobą. Zdecydowanie było to coś wbrew emploi Julii, a także jej ówczesnej sytuacji życiowej, ale dobrze poradziła sobie ze swoim zadaniem. Jej scena kłótni z Owenem to jedna z najmocniejszych scen całego filmu, w przeciągu zaledwie kilku minut wywołująca skrajne emocje.
CZAS MINĄŁ?
Po premierze „Bliżej” była przerwa macierzyńska – Roberts przez dwa lata w ogóle nie pracowała. Nie chciała, żeby jej dzieci były silniej związane z nianią niż z nią samą. Zapowiedziała, że ostrożnie będzie wybierać następne projekty, tak, aby nie kolidowały jej za bardzo z wychowywaniem potomstwa. Okazało się, że była to też dobra okazja do spróbowania czegoś nowego. I tak, Roberts użyczyła swojego głosu w dwóch produkcjach dla najmłodszych, „Pajęczynie Charlotty” i „Po rozum do mrówek”. Następnie zaliczyła zaś swój debiut na Broadwayu. Przez trzy miesiące występowała w nowej adaptacji sztuki „Trzy dni deszczu” Richarda Greenberga, wcielając się w niej w dwie różne role. Choć Roberts była tym niezwykle podekscytowana, krytycy nie wypowiadali się o jej występie z takim entuzjazmem. Ponoć dopiero po kilku spektaklach Julia zaczęła być w miarę przekonująca, wcześniej nie radząc sobie z nową formą ekspresji. W 2007 roku zagrała jeszcze w „Wojnie Charliego Wilsona”, gdzie była wpływową antykomunistką z Teksasu u boku Toma Hanksa (kolejna nominacja do Złotego Globu), a potem… znowu zaszła w ciążę. Jak jednak przyznała w wywiadzie dla „Vanity Fair” promującym „Wojnę…”, więcej dzieci nie planuje. „Każdy ma w sobie określoną ilość energii, a ja chciałabym włożyć jej jak najwięcej w wychowanie każdego dziecka. Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałoby to wyglądać, gdybym urodziła piątkę. A moja trójka to i tak wymagające trio” – mówiła wtedy.
Tak jak poprzednio, Roberts po urodzeniu dziecka została w domu. Teorie o tym, że jej małżeństwo z Moderem nie ma szans przetrwać, okazały się nieprawdziwe. Para do dziś żyje w szczęśliwym i zgodnym związku. Julia w roli matki i żony nabrała spokoju, którego wcześniej tak bardzo potrzebowała. Stworzyła dom, jakiego sama nie miała w dzieciństwie. Aby to się jednak stało, aktorstwo musiało zejść na dalszy plan.
Przed kamerę Roberts powróciła dopiero w 2009 roku, gdy wystąpiła u boku Clive’a Owena w komedii sensacyjnej „Gra dla dwojga”. Nie był to co prawda hit na miarę jej przebojów z lat ’90, ale Julia zaliczyła tym filmem kolejny udany comeback. Za swą rolę została nominowana do Złotego Globu, a jej żonglerki słowne z Owenem nie ustępowały temu, co prezentowała w „Erin Brockovich”. Rok później przyszedł zaś czas na „Jedz, módl się, kochaj” – typowo gwiazdorski występ w adaptacji książkowego bestsellera, opartego jednocześnie na prawdziwej historii amerykańskiej dziennikarki, która podróżuje po świecie w poszukiwaniu sensu życia. Choć rola Julii była chwalona, sam film okazał się być zbyt powierzchowny w stosunku do książki. Zebrał on raczej przeciętne recenzje, ale trzeba przyznać, że charyzma aktorki ponownie uratowała średnią produkcję. Wraz z pięknymi widokami i mądrym (choć wyłożonym nieco zbyt łatwo) przesłaniem, film zarobił ponad 200 milionów dolarów na całym świecie. Nie miał jednak szans z „Niezniszczalnymi”, którzy pojawili się w kinach w tym samym okresie. Podobnie było zresztą w przypadku „Gry dla dwojga” – wtedy premierę miała „Wątpliwość” z Nicolasem Cagem, która zdecydowanie wygrała z produkcją Roberts. Jak widać, nawet przebrzmiałe męskie gwiazdy Hollywood mają większą siłę oddziaływania niż jedna z najbardziej kasowych kobiet w tej branży. A może po prostu czas Julii już mijał?
(WY)GRAĆ Z MERYL
Kolejne lata wydawały się niestety potwierdzać tę tezę. Mała rólka w bardzo słabych „Walentynkach”, nieudany debiut reżyserski Toma Hanksa „Larry Crowne” czy przewidywalny melodramat „Świetliki w ogrodzie” (debiut męża aktorki w roli operatora) nie umocniły pozycji Roberts w Hollywood. W Fabryce Snów ciągle pojawiały się nowe gwiazdki, poza tym kilka starszych aktorek rozpoczęło nowe filmowe życie (vide Sandra Bullock). O Julii mówiło się coraz mniej. Nawet charakterystyczny występ w „Królewnie Śnieżce” nie pomógł jej zdobyć nowych fanów. Rok 2012 był zresztą rokiem dwóch ekranizacji tej słynnej baśni. Produkcja Tarsema Singha zarobiła 182 miliony dolarów (w samych Stanach Zjednoczonych – 64mln), zaś „Królewna Śnieżka i łowca” z Kirsten Stewart i Charlize Theron – niemal 400 milionów (z czego 155mln w USA). Spora różnica. Trzeba jednak przyznać, że kiczowaty, wręcz campowy styl, w jakim zrealizowany został film z Roberts, mógł nie przypaść do gustu wielu widzom. Tak samo zresztą jak jej rola – ironiczna, wyolbrzymiona i balansująca na granicy parodii.
Ostatecznie wychodziło na to, że po urodzeniu dzieci Roberts nie zaliczyła na swoim koncie żadnego wielkiego, komercyjnego hitu, jak również daleko jej było do sukcesów artystycznych. Obiektywnie trzeba bowiem przyznać, że jej nominacje do Złotych Globów za komediowe role w „Wojnie Charliego Wilsona” i „Grze dla dwojga” przyznane były nieco na wyrost, w dużej mierze za gwiazdorskie nazwisko, a nie samo aktorstwo. W tym roku mogliśmy jednak oglądać w Polsce dwa filmy z Julią, które są jej powrotem do tego, co pokazała w „Erin Brockovich” czy „Stalowych magnoliach”. Najpierw był „Sierpień w hrabstwie Osage” – trudny w odbiorze dramat o dysfunkcyjnej rodzinie. Roberts wcieliła się w córkę Meryl Streep i, jak twierdzi, spotkanie to było po prostu przerażające. Bardzo bała się, że w ich wspólnych scenach zwyczajnie nie sprosta zadaniu i nie uda jej się wskoczyć na poziom Meryl. Jak się jednak okazało, to ona zagrała lepiej od słynnej koleżanki (tak, jestem świadom, że stąpam po cienkim lodzie).
Streep w swojej roli ostro szarżuje i choć przez większość czasu ekranowego robi to z dobrym skutkiem, to raczej wyciszona, nieco zdystansowana, ale pokazująca swoje prawdziwe oblicze wtedy, kiedy trzeba, Julia jest tu gwiazdą numer 1. Aktorka otrzymała zresztą za swoją kreację nominacje do wszystkich najważniejszych nagród i dla mnie przynajmniej prawdziwą zagadką jest czemu statuetki przechodziły jej koło nosa. „Sierpień w hrabstwie Osage” to kolejny ogromny sukces Roberts, którym udowadnia, że mimo upływu lat jej talent nie maleje. Widać, że chce się wciąż rozwijać, a nie tylko odcinać kupony od dawnej sławy. Choć miała duże wątpliwości, czy przyjąć tę rolę (film był kręcony z dala od Los Angeles i aktorka musiała na prawie dwa miesiąca opuścić rodzinę), ostatecznie stwierdziła, że takiej okazji nie można wypuścić z rąk. Jej mąż powiedział wprost: „To jest wybitny scenariusz i możesz zagrać obok Meryl Streep – byłabyś idiotką, gdybyś odmówiła”. Na całe szczęście Julia posłuchała go, i mimo że przyznaje, że praca nad „Sierpniem…” była jednym z najcięższych doświadczeń jej kariery, z pewnością nie żałuje podjętej decyzji. To bez dwóch zdań jedna z najlepszych ról Julii.
Klip (Eat your fish, bitch):
Wydawać by się mogło, że taki sukces ciężko będzie powtórzyć, ale Roberts udało się to już w jej następnym projekcie – filmie „Odruch serca” zrealizowanym dla telewizji HBO. Obraz ten opowiada o wybuchu epidemii AIDS w Nowym Jorku na początku lat osiemdziesiątych. To kolejna historia, której nie ogląda się łatwo, i kolejna, w której drugoplanowa, nieco wyciszona rola Julii zapada głęboko w pamięć. Aktorka wcieliła się tutaj w sparaliżowaną od pasa w dół lekarkę, która jako pierwsza zaczęła badać przypadki osób zarażonych wirusem HIV. Tak naprawdę postać ta przechodzi gdzieś z boku całej fabuły, występuje tam raczej jako przeciwwaga dla dziesiątek przewijających się przez ekran mężczyzn oraz głos rozsądku tej ekstremalnej sytuacji. A mimo wszystko porusza. Bez grama makijażu, z wiecznie ściśniętymi ustami i pozbawiona możliwości wykorzystania całego ciała, Roberts prezentuje w tym filmie wyjątkowo nie-gwiazdorskie oblicze. I trzeba przyznać, że bardzo z nim jej do twarzy…
Klip (naprawdę świetna scena):
JULIA ROBERTS – GWIAZDA W STARYM STYLU?
Gwiazd ekranu pokroju Marilyn Monroe czy Elizabeth Taylor już nie ma – nie ulega to żadnej wątpliwości. Ale jeśli o kimś można dziś powiedzieć, że jest przykładem typowej movie star, byłaby to właśnie Julia. Nie bez powodu w 1993 roku została poproszona przez samą Audrey Hepburn o odebranie w jej imieniu nagrody SAG za całokształt twórczości. Tym samym namaściła ją na swoją następczynię. I coś w tym chyba jest. Bez względu na to, jaką sympatią darzy się Roberts oraz jej filmy, na pytanie o nazwisko współczesnej gwiazdy kina, wiele osób bez wahania wymieniłoby właśnie ją.
Często przyrównywana jest do Grety Garbo. Mówi się, że nie jest przypadkiem, iż kariera Julii rozpoczęła się tuż po śmierci słynnej Szwedki. Odbierając w 2001 roku Oscara, Roberts wystąpiła w bardzo prostej, czarnej sukni od Valentino – ulubionego projektanta kobiety-sfinksa. Obie mają też pewien szczególny atut. Tak, jak kiedyś mówiło się o wyjątkowej twarzy Garbo, tak teraz publiczność zachwyca się uśmiechem Julii Roberts. Jak pisała w swoim artykule na temat Julii Elżbieta Ciapara: „Tego uśmiechu się nie zapomina. Skierowany bezpośrednio do każdego widza, niesie szczyptę uwodzicielskiego wdzięku, wielką radość życia i jednocześnie trochę melancholii”. I rzeczywiście, jest to jej znak rozpoznawczy. Ale nie da się ukryć, że uśmiech ten – choć szczery i ujmujący – jest zdecydowanie zbyt szeroki. Staje się obiektem parodii (np. w popularnym amerykańskim serialu komediowym „30 Rock”) i karykatur. W internecie znaleźć można też zdjęcia, na których ludzie odnaleźli w tym „cudnym uśmiechu” stare, ciemne plomby. Julia jednak w ogóle się tym już nie przejmuje.
Dlaczego? Julia Roberts to inny typ gwiazdy niż te, które zaczęły lśnić w latach dwudziestych. Mamy tu do czynienia z gwiazdą świecącą bardzo nisko, tuż nad ziemią, taką, którą można dotknąć. To aktorka tworząca atuty ze swoich niedoskonałości. Wspomniany już zbyt szeroki, „koński” uśmiech, niezgrabny chód, głośny, irytujący rechot – wszystko to obraca na swoją korzyść. W wywiadach chętnie porusza takie kwestie jak słabość do słodyczy („Nie ma na świecie ciastka, które by mi nie smakowało”), kompleksy z dzieciństwa, robienie na drutach. Nie opowiada, jak Marilyn Monroe, że „śpi ubrana w mgiełkę Chanel No 5”, za to przyznaje, że nie lubi golić pach (z włosami pod pachą potrafi pojawić się zresztą na premierze filmu). To wszystko świadczy o tym, że gwiazdą w starym stylu zdecydowanie nie jest. Gdy w „Notting Hill” wcieliła się w postać sławnej aktorki, obnażyła wszystkie wady takiej drogi kariery. Jej bohaterka rezygnuje zresztą z filmu, wybierając życie u boku przeciętnego księgarza. I jest to dobry komentarz, jeśli chodzi o podejście Roberts do gwiazdorstwa. Nie interesuje jej to i będzie robiła wszystko, by nie przypiąć jej już takiej etykietki. Chce być przede wszystkim aktorką, a nie gwiazdą Hollywood. Sama zresztą przyznaje, że jej „gwiazdorskie” gaże są skandalicznie wysokie, ale odbiera to jako gest świadczący o szacunku do kobiet w branży. Z każdej otrzymywanej sumy przelewa zresztą całkiem spory procent na przeróżne akcje charytatywne, i to już od samego początku kariery, za co również ceniła ją Audrey Hepburn.
*
Julia Roberts w wieku 47 lat jest szczęśliwą żoną i matką trójki dzieci. Ma na swoim koncie Oscara i wciąż jest jedną z najbardziej kasowych aktorek Hollywood. Ktoś kiedyś obliczył, że filmy z jej udziałem zarobiły ponad 3 miliardy dolarów i chyba nie ma drugiej kobiety w tej branży, która mogłaby się pochwalić podobnym osiągnięciem. Oczywiście Jennifer Lawrence ze swoimi dwiema hitowymi seriami będzie Julię gonić, ale jeszcze trochę czasu zajmie jej prześcignięcie starszej koleżanki.
Jej kluczem do sukcesu jest chyba właśnie to, że nie jest gwiazdą stuprocentową. Nie pozuje na intelektualistkę, nie snobuje się i nie odgradza od widzów lodowym murem. Uwielbia żartować i chętnie przyznaje się do wpadek. Nawet w stylowych reklamach drogich kosmetyków gdzieś tam przebija z niej skromna, zakompleksiona dziewczyna z Południa. Gdy była „Pretty Woman”, nie była przecież wcale taka pretty. A gdy odbierała Oscara, zamiast starannie wygłosić wzruszającą przemowę, śmiała się wniebogłosy, krzyczała o tym, jak kocha życie i negocjowała z dyrygentem, aby pozwolił jej postać na scenie choć trochę dłużej.
Za to właśnie kocha się Julię Roberts – że będąc jedną z najsłynniejszych aktorek świata, prawdziwą Miss America, jest też jedną z nas.