The First James Bond Film Adventure!
Pierwsza przygoda Jamesa Bonda z oficjalnego cyklu (choć na ekranie debiutował osiem lat wcześniej) zestarzała się zaskakująco dobrze. Większość charakterystycznych elementów, które zostaną później rozwinięte w kolejnych filmach już tu zaznaczono: muzyczny motyw przewodni, sposób w jaki 007 się przedstawia, scena w kasynie, flirt z Moneypenny, odprawa u M, pojawia się protoplasta Q (odgrywany jeszcze przez innego aktora, Petera Burtona), a czarny charakter to megaloman z wymyślną kwaterą główną. No i, oczywiście, po ekranie paradują piękne kobiety.
Sama intryga jest przez większość czasu zaskakująco kameralna, detektywistyczna raczej niż szpiegowska. Posiada odpowiednie tempo, by zainteresować i zatrzymać przed ekranem aż do samego końca. Dodatkowo, ponieważ Fleming sam wcześniej służył w brytyjskim wywiadzie, fabuła nie została (naturalnie do pewnego stopnia) całkowicie wydumana i ma (czy też mogłaby mieć) oparcie w rzeczywistości.
No i Sean Connery. To on niesie ten film na swoich barkach i głównie dzięki niemu wciąż da się to oglądać. Co zaskakujące, mówi tu jeszcze bez tej swojej charakterystycznej, lekko sepleniącej maniery. Szkot stanowił ikonę męskości i potwierdzała to właściwie każda scena z jego udziałem. A warto zaznaczyć, że nosił już wtedy perukę. Jeśli chodzi natomiast o postać samego Bonda, to Connery portretuje go jako faceta inteligentnego, szybko kojarzącego fakty, jednak popełniającego błędy. Dr No stanowi też chyba jedyną odsłonę serii, w której 007 przyznaje, że odczuwa strach (co miało „uczłowieczyć” agenta). A na dodatek śpiewa!
Film nakręcono w 1962, więc nie obyło się bez pewnych archaizmów. Sceny w zamierzeniu dynamiczne, z dzisiejszego punktu widzenia nie trzymają w napięciu, a zastosowana w sekwencji pościgu tylna projekcja wygląda wyjątkowo słabo. Ale tak się wtedy kręciło, więc wypada przymknąć na to oko. Jedyny poważny zarzut stanowi wątek ze „smokiem” – sprawia wrażenie wyjętego z jakiegoś innego, znacznie gorszego i znacznie mniej poważnego filmu, podpada wręcz pod kamp. I nie da się go wytłumaczyć wiekiem Dr No, ponieważ to musiało wyglądać głupio nawet te sześćdziesiąt lat temu. Co więcej, fabuła nic by właściwie nie straciła, gdyby się tego elementu pozbyć.
W ostatnim akcie klimat nieco ewoluuje – z detektywistycznego w przygodowy, a całość robi się bardziej efekciarska, czego zwieńczeniem jest wymyślna, tajna baza tytułowego czarnego charakteru (i on sam). Przy czym nawet w powieściach Ianowi Flemingowi zdarzało się sięgać po elementy rodem z komiksu, które na ekranie stonowano (głównie ze względu na budżet). W powieści pojawiała się na przykład wielka ośmiornica, z którą walczył bohater. Trzeba też koniecznie wspomnieć o fantastycznych dekoracjach autorstwa Kena Adama. Kompletnie nie czuć ograniczeń finansowych i wszystko robiło (i nadal robi) ogromne wrażenie (do tego stopnia, że zachwycony Stanley Kubrick zatrudnił Adama do pracy przy Dr. Strangelove). Scenograf wyznaczył złoty standard dla kolejnych ogniw serii.
Początkowo Ian Fleming nie przepadał ani za Connerym, ani za filmem, ale szybko przekonał się zarówno do jednego, jak i do drugiego. Przez wzgląd na odtwórcę głównej roli zmienił nawet korzenie 007 na szkockie. Dr No odniósł olbrzymi sukces kasowy (wbrew obawom szefów studia) i brawurowo wprowadził Jamesa Bonda do popkultury, w której agent Jej Królewskiej Mości świetnie radzi sobie do dzisiaj. Generalnie: solidny start bardzo dobrej serii.