search
REKLAMA
Zestawienie

HORRORY lat 80. 5 filmów grozy, których NIE ZNASZ, a powinieneś

Krzysztof Walecki

30 października 2020

REKLAMA

Lata 80. przyniosły nam wysyp horrorów lepszej i gorszej jakości, rozwijając slasherowy trend oraz skupiając się na bardzo wysokim wskaźniku zabitych bohaterów na film. Była to dekada, w której kino grozy miało raczej dostarczać rozrywki, niż straszyć, a niemal każdy horror – bez względu na to, czy udany, czy nie – musiał doczekać się kontynuacji. Oczywiście generalizuję, ale trudno nie odnieść wrażenia, że ówcześni przedstawiciele gatunku aż za bardzo chcieli oswoić nas ze śmiercią, często bardzo widowiskową. Wszyscy znamy Koszmar z ulicy Wiązów, Piątek trzynastego, Lśnienie, Muchę oraz Coś. Horrorowy katalog lat 80. jest jednak tak bogaty, że pozwoliłem sobie wyciągnąć z niego pięć mniej popularnych tytułów – dla wielu zapewne nieznanych, ale w moich oczach wyjątkowo udanych przedstawicieli gatunku, małych perełek kina grozy.

Angst (1983, reż. Gerald Kargl)

Jeden z najlepszych filmów o psychopatycznym mordercy jest zarazem jednym z najczęściej przeoczanych przy tego typu zestawieniach. Austriacki Angst to wspólne dzieło Geralda Kargla (reżyseria) i Zbigniewa Rybczyńskiego (zdjęcia i montaż), autora nagrodzonej Oscarem krótkometrażowej animacji Tango. Obaj napisali scenariusz inspirowany prawdziwą historią Wernera Knieska, recydywisty, który będąc na przepustce z więzienia, zamordował trzyosobową rodzinę – sprawa ta wymusiła zmiany w austriackim systemie penitencjarnym. Twórcy jednak całą swoją uwagę skupiają na niezrównoważonym bohaterze i jego pragnieniu zabijania.

Podpisany jako K. psychopata już opuszczając więzienne mury, wie, że musi jak najszybciej kogoś zamordować, i rzeczywiście rzuca się w pęd za ofiarą – jakąkolwiek. Najpierw wpadają mu w oko dwie dziewczyny w przydrożnym barze, następnie taksówkarka, w końcu, po włamaniu się do wielkiego domu, planuje zabójstwo nieobecnych gospodarzy.

Kargl i Rybczyński skupiają całą swoją uwagę na niezrównoważonym bohaterze, podporządkowując mu formę filmu. Przez całą projekcję słyszymy praktycznie wyłącznie jego myśli, natomiast prawie w ogóle do głosu nie dochodzą inne postaci. Również wizualna strona Angst zmusza nas do odczuwania świata oczami psychicznie chorej osoby – kamera obserwuje bohatera wysoko z góry lub z poziomu podłogi, z bardzo bliska lub w oddaleniu; przez cały czas pozostaje w ruchu, niespokojna, prezentując skrzywiony obraz świata. Odprężenie przychodzi dopiero, kiedy K. czuje wewnętrzny spokój – po popełnieniu morderstwa. Nerwowość całości podkreśla elektroniczna muzyka Klausa Schulze’a.

Seans Angst jest nieprzyjemnym, choć satysfakcjonującym doświadczeniem. Realizm idzie w parze z realizacyjną brawurą, nie tylko dając nam portret jednego z najbardziej potwornych psychopatów w kinie, ale również każąc nam niejako wejść w skórę takiego osobnika, zrozumieć tok jego rozumowania (myśli, które słyszymy, w rzeczywistości pochodzą z zeznań prawdziwych morderców). Grający główną rolę Erwin Leder wygląda, jakby cały czas żył w wielkim stresie, a jego lekko wyłupiaste oczy upodabniają go do Petera Lorrego, co natychmiast odsyła nas pamięcią do słynnej roli tego ostatniego w M – Morderca Fritza Langa, arcydziele i protoplaście wszystkich filmów o seryjnych mordercach.

Inferno (1980, reż. Dario Argento)

Suspiria Daria Argento ma zasłużony status filmu kultowego, jednego z najbardziej oryginalnych horrorów w historii kina, a przy okazji dzieła niesamowicie wpływowego. Wielu jednak może nie wiedzieć, że włoski reżyser kontynuował swoją fantastyczną opowieść jeszcze w dwóch filmach, bardzo różnych pod względem atmosfery i stylu, tworząc tym samym swoistą trylogię. Nakręcone w 1980 roku Inferno, środkowy epizod, od zawsze było w cieniu swego słynniejszego poprzednika. Mimo to ma swoich zagorzałych zwolenników – sam Kim Newman, historyk kina i znawca filmów grozy, nazwał tę część „prawdopodobnie najbardziej niedocenionym horrorem lat 80.”.

W swym prologu Inferno nadaje Suspirii kontekst, dzięki któremu tamta historia zyskuje całkowicie nowy wymiar – okazuje się, że akademia tańca we Freiburgu stanowiła dom dla Mater Suspiriorum, jednej z Trzech Matek, wcieleń zła. Druga z nich, Mater Tenebrarum, zamieszkuje dom w Nowym Jorku, którym jest – wydawać by się mogło – zwyczajna kamienica. Jedna z lokatorek, Rose, odkrywa tajemnicę budynku i wzywa na pomoc swojego brata, studiującego we Włoszech Marka. Ten zaś już w Rzymie, siedzibie Mater Lacrimarum, zaczyna odczuwać wpływ jednej z Matek.

Dwutorowa narracja służy całości, która tym razem jest bardziej poukładana niż w Suspirii (na tyle, na ile jest to możliwe u Argento), oparta na zagadkach, ale i licznych scenach morderstw. Film ma specyficzną, niemożliwą do podrobienia atmosferę – z jednej strony staroświecką, w dużej mierze z powodu mitologizacji horrorowej opowieści, z drugiej charakteryzującą się niby współczesną wielkomiejskością. Piszę niby, gdyż jest w tym pewna sztuczność, niemal teatralność (ulice Nowego Jorku wyglądają czasem, jakby kręcone były w studiu), niewidoczna w innych dziełach Włocha.

Ci, których zachwyciła wizyjność Suspirii, mogą poczuć się rozczarowani, że Argento poszedł w nieco innym stylistycznie kierunku, zamieniając również progresywną muzykę zespołu Goblin na bardzo klasyczną (choć w jednym momencie uzupełnioną o wpływy… disco!) kompozycję Keitha Emersona. Tym samym, trochę na przekór reżyserowi, Inferno najlepiej ogląda się jako całkowicie autonomiczny twór, bez konieczności kojarzenia go z bardziej rozpoznawalnym poprzednikiem ani tym bardziej z wyjątkowo nieudaną ostatnią częścią tryptyku, Matką łez z 2007 roku.

REKLAMA