HORRORY lat 80. 5 filmów grozy, których NIE ZNASZ, a powinieneś
Krew doktora Jekylla (Docteur Jekyll et les femmes, 1981, reż. Walerian Borowczyk)
Walerian Borowczyk, przez jednych uważany za wybitnego surrealistę, przez innych za zwykłego pornografa, w 1981 roku nakręcił własną wersję Doktora Jekylla i pana Hyde’a. I począwszy od otwierającej film sceny, w której Hyde ściga uliczkami budzącego się Londynu dziewczynkę, aby następnie w szale zakatować ją na śmierć, nie ma żadnej wątpliwości, że jest to pełnoprawny horror, oddający ducha literackiego oryginału. Posunę się nawet do stwierdzenia, że pod tym względem jest to najlepsza adaptacja powieści Roberta Louisa Stevensona, nawet jeśli fabularnie mocno odchodzi od pierwowzoru.
Oczywiście Borowczyk daje w filmie upust swoim ciągotom ku obsceniczności, ale ta jest w dużej mierze podporządkowana historii przyjęcia zaręczynowego doktora Jekylla i panny Fanny Osbourne (w rzeczywistości tak nazywała się żona Stevensona). Przybywa wielu szacownych gości, ale atmosferę nudnego, sztywnego spotkania szybko przerywa pojawienie się w domu szaleńca, którego działania demaskują prawdziwą naturę zebranych. Tymczasem narzeczona Jekylla odkrywa sekret swojego wybranka.
Poetyka snu (a raczej koszmaru sennego) działa w tej francusko-niemieckiej koprodukcji tak silnie, że trudno mi znaleźć drugi horror, który równie udanie ewokowałby ten stan. Zjawiskowe zdjęcia Noëla Véry’ego oddają nierealność opowieści skupionej, podobnie jak u Stevensona, wokół tematu dwoistości ludzkiej natury i represji tej mrocznej, pierwotnej strony, ale Borowczyk ostatecznie opowiada się za koniecznością ulegania popędom. Gdzieniegdzie wkrada się tu antyburżuazyjne poczucie humoru reżysera, a seksualnie naładowana atmosfera całości, jeszcze silniej podkreślająca grozę spotkania z Hyde’em, mogła się obyć bez momentów ocierających się o pornografię, choć nie tak dobitnych jak we wcześniejszych filmach Polaka.
W rolę doktora Jekylla wciela się ulubieniec arthousowej publiczności Udo Kier, ale to Gérard Zalcberg, wizualnie przypominający Roberta Blake’a z Zagubionej autostrady, robi największe wrażenie. Jego Hyde jest zwierzęciem w ludzkiej skórze, z wyrażającym nienawiść spojrzeniem i perwersyjną naturą. Również Marina Pierro jako Fanny elektryzuje swym erotyzmem, schowanym pod wiktoriańskim gorsetem, który stopniowo pęka, im bliżej kobieta jest poznania prawdy o swoim wybranku.
Next of Kin (1982, reż. Tony Williams)
O Next of Kin pisałem już kilka lat temu, poświęcając temu tytułowi cały tekst w cyklu “Od szeptu w krzyk”. Wciąż jednak mało kto widział ten australijski dreszczowiec, jeden z najlepszych przykładów wczesnego ozploitation. Opowieść o młodej kobiecie, która po śmierci matki dziedziczy rodzinną rezydencję przerobioną na dom spokojnej starości, rozwija się powoli, bardzo ostrożnie ujawniając prawdziwą naturę zagrożenia, wyczuwalnego jednak od samego początku. Nie będzie to zatem pozycja dla wielbicieli slasherowych wrażeń i szybkiego tempa, ale raczej dla tych, którzy doceniają niepowtarzalny klimat tej historii.
Posiadłość Montclare jawi się jako miejsce niezwykle urodziwe, faktycznie oferujące swym leciwym rezydentom spokój na ostatniej prostej życia, a Lindzie powrót po latach nieobecności do domu, do wspomnień i swojego dziedzictwa. Odkryty pamiętnik matki sugeruje mroczną tajemnicę, co z dramatycznymi i niemal przypadkowymi wydarzeniami – w dziwny sposób odzwierciedlającymi przeszłość – tworzy prawdziwie horrorowy budulec pod efektowny, wielce trzymający w napięciu finał.
Podobne wpisy
Film Williamsa w dużej mierze zasadza się na mocnym, wielopoziomowym kontraście – młodość głównej bohaterki zestawiona jest ze starością niemal wszystkich, którzy ją otaczają, teraźniejszość odbija się od przeszłości w sposób sugerujący wręcz działanie jakichś niesamowitych sił, a sny mieszają się ze wspomnieniami, sprawiając, że Lindzie trudno zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje. Lekko oniryczna atmosfera wydaje się skłaniać ku rozwiązaniu fantastycznemu, dzięki czemu zakończenie jest jeszcze bardziej gwałtowne i niespodziewane. Również oprawa filmu może niejednego zaskoczyć interesującymi rozwiązaniami wizualnymi, świetną pracą kamery oraz pulsującą muzyką Klausa Schulze’a (którego nazwisko pojawiło się już w tym tekście, przy opisie Angst).
Wielkim miłośnikiem Next of Kin jest sam Quentin Tarantino, co dla wielu będzie stanowiło najlepszą rekomendację, po której być może sięgną po dzieło Williamsa. I choć australijski horror może się pochwalić innymi świetnymi tytułami (na czele z Razorbackiem, Wolf Creek oraz niedawnym Babadookiem), ten jeden wciąż czeka na odkrycie i docenienie.
Zza światów (From Beyond, 1986, reż. Stuart Gordon)
Gdy mowa o Stuarcie Gordonie, pierwsze, co przychodzi na myśl, to jego Re-Animator, cudownie zwichrowane spojrzenie na twórczość H.P. Lovecrafta, mariaż doskonały body horroru i czarnej komedii. Następnie Gordon nakręcił zupełnie inne w klimacie Lalki, ale postprodukcja tego filmu trwała tak długo, że przed jego premierą zdążył wypuścić do kin Zza światów, ponownie sięgając po Lovecrafta.
Ile naprawdę ostało się z prozy Samotnika z Providence na ekranie? Praktycznie tylko prolog, w którym nieudany eksperyment doprowadza do śmierci szalonego naukowca, Pretoriusa, wynalazcę maszyny, dzięki której każdy może wyjrzeć poza nasz świat. Oczywiście to samo tyczy się drugiej strony i wkrótce obce formy życiowe zaczynają atakować bohaterów. Wraca również sam Pretorius, w połowie człowiek, w połowie blok galarety.
Siła kina zmarłego w tym roku Gordona brała się z braku hamulców, kiedy chodziło o najbardziej szalone, makabryczne, a często i niestosowne pomysły, przy jednoczesnym zachowaniu śmiertelnej wręcz powagi przez aktorów i samego reżysera. Dawało to oczywiście efekt komiczny, ale śmiech zawsze przychodził wraz z osłupieniem, które wydawało się być nieodzownym elementem żartu. Zza światów zawiera obrazy, które mogłyby spokojnie znaleźć się w filmie Coś Carpentera, gdzie ciało człowieka stawało się nienaturalne, ohydne, plastyczne w sposób wykraczający poza ludzkie pojęcie; tyle że to, co u Carpentera odpychało i przerażało, u Gordona jest w równej mierze szokujące, co śmieszne. Wychodząca z czoła – niczym jakaś sonda – szyszynka czy kolejne wcielenia coraz bardziej monstrualnego i nieludzkiego Pretoriusa znajdą swoich fanów wśród entuzjastów dziwactw na ekranie i praktycznych efektów specjalnych, jednak najwięcej satysfakcji Zza światów przyniesie tym, którzy rozpoznają serwowany przez Gordona humor. Być może film nie ma tej samej energii co Re-Animator, ale jeśli chodzi o wyobraźnię i czysto realizacyjną brawurę, trudno o lepszą rozrywkę.