Holly****!, czyli remejkoza pełną gębą
Jeśli lubicie kino (głupie stwierdzenie, wszak weszliście na tę stronę) i choć trochę śledzicie newsy, to na pewno nie umknęły wam nadchodzące propozycje repertuaru z Hollywood. Z pewnością pamiętacie też internetową burzę, jaka rozpętała się po pierwszych zapowiedziach wskrzeszenia – już na małym ekranie – Zabójczej broni (wyglądającej jak parodia oryginału) oraz MacGyvera (wyglądającego po prostu średnio). Te dwa, nazwijmy je umownie projekty, gdyż nikt przy zdrowych zmysłach nie napisałby o nich w kontekście samodzielnych dzieł, mamy już jednak za sobą – oba miały swoją telewizyjną premierę za oceanem. I o ile ten pierwszy raczej nie ma przed sobą większej przyszłości, tak młody Angus-wynalazca zaliczył całkiem niezłą oglądalność po pierwszym odcinku. Limitless, 12 małp, Van Helsing (z córką słynnego Abrahama), Damien (ten z Omena), Raport mniejszości, Shadowhunters, Krzyk, Godziny szczytu, Szkoła Rocka i Westworld – to kolejne telewizyjne remaki, jakie już nadają lub lada dzień zaczną.
Wkrótce do tej grupy dołączyć ma także – uwaga, uwaga! – kontynuacja słynnego Magnum. I pewnie podzieli los większości poprzedników, niknąc w otchłani nijakości, gdyż zamiast na Tomie Sellecku i jego wąsie skupiać się ma na córce detektywa, która przejęła firmę po ojcu i zapewne w iście feministycznym stylu walczyć będzie z międzynarodową szajką szpiegów. A co to za Magnum bez wąsa Sellecka? Ano mniej więcej takie, jak lody Magnum bez czekoladowej polewy. To jednak tylko wierzchołek góry… cóż, lodowej, gdyż Hollywood przygotowuje dla plebsu całą masę nowych-starych „atrakcji”.
Oczywiście w remake’owaniu nie ma nic złego. Ba! Fabryka Snów od dawna wszak z tego żyje, nierzadko adaptując te same tytuły po kilka razy na przestrzeni paru dekad, co w przeszłości często skutkowało arcydziełami, a czasem nawet i prawdziwymi woltami gatunku (Mucha, Coś, Ben-Hur z Hestonem – to tylko kilka przykładów). Sam Al Pacino, do którego, chcąc nie chcąc, jeszcze powrócimy, przyznał ostatnio bez ogródek, że „to część tego biznesu” i zapowiedział, że i od niego możemy wkrótce spodziewać się powtórki z rozrywki sprzed circa pięćdziesięciu lat. Jakiej, nie zdradził. Odsuńmy Ala na bok (wybacz, stary), bo trzeba jednak przyznać, iż amerykański przemysł filmowy jak nigdy cierpi ostatnio na wyjątkowy uwiąd twórczy. I trudno powiedzieć, skąd właściwie on się wziął, gdyż dobrych scenariuszy nie brakuje, podobnie jak nie brakuje zdolnych, chętnych, zwartych i gotowych ludzi w branży, osób nie bojących się wyzwań. A tymczasem, nawet gdy do kin trafi jakiś w miarę oryginalny pomysł, to i tak rozbija się o ścianę schematów, bezpiecznych ram cenzury i, często, producenckie poprawki, które odpowiednio przystosują gotowy produkt pod – jak im się wydaje – gusta odbiorców.
A gusta te opierają oczywiście tylko i wyłącznie na sukcesie ostatnich przebojów rodem z USA, co jedynie odbija się czkawką wszystkim zainteresowanym.
Dowód? Całe lato A.D. 2016, od góry do dołu zasypane box office’owymi wtopami i gromkimi rozczarowaniami, z których większość to właśnie w jakimś stopniu wchodzenie drugi bądź któryś kolejny raz do tej samej celuloidowej rzeki. Najwyraźniej jednak hollywoodzcy producenci osiągnęli wsteczny poziom rozwoju, gdyż kompletnie nie uczą się nie tylko na błędach, ale też szeroko dostępnych opiniach swojego targetu, który radośnie (i z reguły słusznie) wylewa na ich kolejne premiery wiadra pomyj zaprawione tonami mułu. Jeśli więc macie pod ręką i jedno, i drugie, kolejne dwanaście miesięcy z całą pewnością upłynie wam na radosnym wykorzystywaniu zapasów. A jeśli nie, to radzę się zaopatrzyć, gdyż lista niepotrzebnych wznowień jedynie rośnie i, co gorsza, bynajmniej nie będzie ograniczać się jedynie do dziesiątej muzy. A ja kompletnie tego nie ogarniam, zastanawiając się dokąd właściwie – kulturowo rzecz jasna – zmierza ludzkość i czy może nie zabukować już sobie lotu na Marsa?
Ktoś powie: liczy się zysk. Jasne, ale czy tenże zysk można uzyskać jedynie za pomocą komiksowych superherosów (którymi powoli publika także zaczyna się przejadać) lub ciągłego powrotu do przeszłości? Przecież te wszystkie remaki, rebooty, spin-offy (czyt. remaki w przebraniu), sequele, prequele, crossovery i Thor wie co jeszcze wymagają dokładnie takich samych nakładów finansowych, siły roboczej i zjadają równie dużo czasu, co samoistne, oryginalne oferty. I tak jak one, wcale nie gwarantują sukcesu, bo o ile widownia lubi to, co już zna, to niestety także szybko potrafi się tym znudzić – zwłaszcza ta współczesna, najmłodsza. O co zatem chodzi? O edukację nowych pokoleń? Starsze filmy z reguły czynią to lepiej, nie skażone polityczną poprawnością, sezonowymi trendami lub głupawymi certyfikatami wiekowymi, które wszak i tak zależą od humoru MPAA (Motion Pictures Alcoholics Anonymous – nie inaczej!) Zatem, quo vadis, Hollywood? Odpowiedź po obrazku.
O wznowieniu Plusku – głupawej, acz uroczej i w niektórych kręgach kultowej komedyjki z Tomem Hanksem i Daryl Hannah – wiadomo już od jakiegoś czasu i właściwie niespecjalnie ta wiadomość przeraża. Zwłaszcza że tym razem – jakkolwiek idiotycznie to zabrzmi – syrenką ma być facet (Czajnik Tatum), który wyląduje w ramionach niejakiej Jillian Bell. Pomysł zatem o tyle przedni, że stawia oryginalny scenariusz na głowie (gdzie ten syren będzie miał ptaszka? Albo nie, nie chcę wiedzieć). Gorzej, iż zapewne współczesne trendy mocno napiętnują gotowe dzieło. Ale może się uda? Szansę 50/50 bycia udanym ma także kolejna feministyczna agitka, czyli Ocean’s 8 – ale o nim już pisaliśmy. Nóż nie otwiera się sam w kieszeni również na wieść o jeszcze jednej adaptacji Małych kobietek, które ostatnio mogliśmy oglądać ponad dwadzieścia lat temu, z będącą wtedy u szczytu sławy Winoną Ryder. Teraz do ekranizacji przymierzana jest równie sympatyczna Greta Gerwig, która też w kwestii scenariusza być może doda coś od siebie. Zatem w najgorszym wypadku otrzymamy ambitny blamaż, a w najlepszym oscarowego pretendenta i numer jeden w propozycjach na gwiazdkowy prezent dla ukochanej. Przychylnie można patrzeć także na informacje odnośnie kolejnego remake’u Dnia żywych trupów. Ten wprawdzie nie tak dawno mieliśmy nieprzyjemność podziwiać w swym uwspółcześnionym wcieleniu z 2008 roku, ale niejaki Héctor Hernández Vicens podobno nie będzie ściągał na pałę i odbębniał pańszczyzny, tylko oferował kompletnie nowe podejście do historii z pół-zombiakami, pół-ludźmi i jakimiś eksperymentami w tle. Legendy raczej nie zniszczy, a kto wie – być może narodzi się kolejna.
O wiele gorzej prezentują się natomiast plany na… Suspirię oraz Papillona. Oba stanowią kawałek historii kina, są majstersztykami w swojej klasie. A teraz w pierwszym z tych remake’ów ma zagrać Dakota „znam wszystkie twarze Greya” Johnson, a w drugim Charlie „Syn anarchii” Hunnam. Tego ostatniego poprowadzi reżyserską ręką Duńczyk Michael Noers (pytanie: kto? jest jak najbardziej na miejscu), a Dakota wraz z Tildą Swinton i Ralphem Fiennesem będzie giallować pod dyktando Włocha Luca Guadagnino (chi mai!). Powodzenia wszystkim życzę, sukcesów jednak nie wróżę.
Za jeszcze gorsze kuriozum uważam przy tym ponowne wejście w buty Tony’ego Montany. Tak, tak – świat nie zapomniał o remake’u remake’a (oryginalny Człowiek z blizną pochodzi wszak z lat trzydziestych) i znowu będziemy patrzeć, jak zbieg z krainy Castro buduje swą potęgę na dragach i przemocy. A nie, sorry, nie będziemy, bo raz, że Castro – o ile wciąż żyje – jest passé, a dwa, iż za kamerą stoi Antoine Fuqua, który właśnie zremake’ował ponownie 7 wspaniałych/samurajów. Zatem można stawiać kokosy przeciw bananom, że tak naprawdę nie zobaczymy powtórki ze Scarface, tylko z American Gangster, czyli ekran wypełnią nam tak zwani czarni, ubrani w czarne garniaki, z czarnymi laskami u boku, siedzący w czarnych autach i ćpający przy akompaniamencie czarnego hip-hopu. Wprost fascynujące i jakże świeże! Widzę to równie czarno, jak tegoroczne przenosiny klasyki Johna Hughesa Wujaszek Buck na domowe ekrany tejże społeczności. A skoro już przy tym jesteśmy, to i w nowej, będącej już w fazie postprodukcji Drabinie Jakubowej główną rolę także gra Amerykanin z afro, kontrowersyjnie reżyserowany przez białasa, który dotychczas nie zrobił nic godnego uwagi – a przynajmniej nie na tyle, żeby po jego wizji spodziewać się cudów na kiju i waty cukrowej. Wyliczankę poprawnych politycznie wznowień zamyka trzecia z kolei Afera Thomasa Crowna, w której jako tytułowego bohatera zobaczymy absolutnie przereklamowanego, pozbawionego charyzmy dwóch poprzednich Thomasów – Steve’a McQueena i Pierce’a Brosnana – i, przede wszystkim, za młodego do tej roli Michaela B. Jordana. Reżyser wciąż poszukiwany – jakby co, to twórca ostatniej wersji, John McTiernan, już wyszedł z więzienia. Tylko mówię.
Mało? Aniołki Charliego, Kruk, Wielka draka w chińskiej dzielnicy – to kolejne spektakularnie zapowiadające się porażki. Pochodzące z telewizyjnych ekranów Aniołki wciąż przecież mogły by być kontynuowane z obsadą znaną z przyjemnie kiczowatych odsłon kinowych (dla przypomnienia: Lucy Liu, Cameron Diaz i Drew Barrymore – każda z nich w formie, jeszcze bez botoksu). Tymczasem reboota szykuje ich rówieśniczka Elizabeth Banks, w której obudziły się także instynkty reżyserskie. Z kultem Brandona Lee zmierzy się z kolei… Jason Momoa, któremu pozostaje jedynie życzyć, by nie podzielił smutnego losu swojego kolegi. Za kamerą koleś, którego filmów nikt na oczy nie widział, więc koniec końców i tak zje go wytwórnia. Mięśniaka zobaczymy też w Drace, a będzie nim nie kto inny jak Pan Skała, czyli Dwayne Johnson. Mimo dobrych chęci – gwiazda chce, by za reżyserię znów odpowiadał ojciec oryginału, wiekowy już John Carpenter – pozostaje jedynie pokiwać głową z politowaniem, bowiem akurat to dziecko jest rezultatem konkretnej dekady i kręcenie go na obecną modłę to gotowy przepis na klapę. Ale bohater oryginału, Kurt „swój chłop” Russell, życzy szczęścia w produkcji („Powodzenia. Nie wiem, jakie mają powody do zremake’owania tego filmu, ale mam nadzieję, że są odpowiednie, i że zrobią to dobrze, połamania nóg”).
Szczęście przyda się także Lady (z)Gadze, która mierzyć się będzie z Narodzinami gwiazdy. Inna sprawa, że w jej wypadku solidny box office jest akurat zapewniony, gdyż każdy pójdzie na film choćby z czystej ciekawości. Zdobywczyni Złotego Globu co prawda nie przejawia ani specjalnych zdolności aktorskich, ani też rozszerzonej mimiki twarzy, ale przynajmniej umie śpiewać i może gładko wprowadzić historię, którą oglądaliśmy dotychczas trzykrotnie w XXI wiek. A pomoże jej w tym Bradley Cooper, dla którego ma to być reżyserski debiut. Ciekawe przy tym, że parę lat wcześniej do projektu przypisani byli Clint Eastwood i Beyoncé – nie wiem, czy nie lepsza para. Czas pokaże, podobnie jak wyjdzie w praniu, czy Kenneth Branagh to dobry materiał na Herculesa Poirota. Słynący z udanych adaptacji szekspirowskich twórca ma się bowiem wcielić w niego w n-tej z rzędu ekranizacji Morderstwa w Orient Expressie. Plotki o Charlize Theron lub Angelinie Jolie w obsadzie krążą, ale jakoś nie mogą wylądować. W zależności od zebranej śmietanki aktorskiej może być mocno oglądalne, solidne rzemiosło – no bo chyba nikt nie spodziewa się zaskoczenia? O takowe nie podejrzewam również remake’u – wait for it! – Nosferatu, którego ostatnią nadzieją białych Doug Jones użyczający monstrum twarzy oraz pasjonat niemieckiego ekspresjonizmu, David Lee Fisher, który blisko dekadę temu zremiksował (dosłownie) inny klasyk – Gabinet doktora Caligari. Ponownie będą to jednak dzieła zbędnie wyjęte ze swoich naturalnych okoliczności powstania, a więc w jakiś sposób fałszywe. I na tym oczywiście nie koniec.
Większość amerykańskiego recyklingu trafi jednakże na ekrany telewizorów w formie różnej – czasem jednorazowych fabuł, czasem pełnoprawnych seriali. I tak na przykład wspomniany już Westworld ma ponoć zagwarantowane pięć sezonów (a przynajmniej na tyle rozplanowano już fabułę), podczas gdy Zmowa pierwszych żon (org. The First Wives Club) na razie zasadza się na ewentualnym sukcesie pilota (ta, jasne!), za który odpowiadać ma współtwórczyni Seksu w wielkim mieście Jenny Bicks.
Bardzo podobnie może skończyć nowy… Rambo, który ostatecznie nie trafi jednak na wielki ekran, tylko z podtytułem Nowa krew (tak, tak!) oraz inną niż Stallone’a twarzą (czy to w ogóle możliwe?) będzie wpuszczony w kanał Foxa. Ponoć serial skupiać ma się na synu Johna (jakże oryginalnie!), członku Navy Seals (heh, pamięta ktoś jeszcze ten klasyk VHS-u? I nie, tego akurat nie przerabiają… jeszcze). Obok Rambo także i Jason Voorhees przeleje krew w przerwach między reklamami. Friday the 13th: The Crystal Lake Chronicles będzie miał premierę przypuszczalnie w tym samym czasie co kolejna część kinowa (październik 2017) i ponoć przedstawiać ma bardziej realistyczne podejście do legendy horroru (buehehe!). Gorzej, że całość wyjdzie od MTV, której najlepsze lata przeminęły na długo przed śmiercią Króla Popu.
Z tychże dekad włodarze telewizyjnych gigantów wyciągają także kolejne „trupy”, o których nie wiadomo co myśleć. O ile jeszcze Snowpiercer może udanie rozwinąć wątki i zalepić dziury logiczne, od których aż roi się w filmie Joon-ho Bonga sprzed trzech lat, o tyle ponowna rewitalizacja Wstrząsów, które gościły już w telewizji na początku obecnego wieku oraz Taken na podstawie zjadających własny ogon, niezbyt wysokich lotów serii filmów Uprowadzona (premiera miała odbyć się jeszcze w tym roku), wydają się pomysłami zwyczajnie poronionymi. Podobnie nieświeże soki producenci chcą wyciskać z Dnia próby (Bill Paxton w obsadzie!), które mają się dziać piętnaście lat po wydarzeniach znanych z filmu; parodii Star Treka Kosmiczna załoga (Galaxy Quest), która ma powstać dla Amazonu; wielbionego przez płeć piękną Pamiętnika, który w swej telewizyjnej reinkarnacji ma zamienić się w prawdziwą sagę miłosną Warner Bros.; czy w końcu całkiem nową i jakże znakomitą Mgłę Kinga/Darabonta, która już w lutym zamieni się w dziesięcioodcinkową miniserię stacji Spike, i jakoś trudno sobie wyobrazić, by mogła coś wnieść do tematu – chyba tylko pozytywne zakończenie. Faktem stała się już z kolei Częstotliwość (premiera w październiku, zamiast syna znów córka, because fuck you, that’s why!). I bynajmniej nie wyczerpuje to tematu.
W mniej lub bardziej zaawansowanych stadiach rozwoju są także: animowane Klopsiki i inne zjawiska pogodowe (stacja dziecięca DHX Media), Adwokat diabła (NBC), Strzelec (Shooter, w którym rolę Marka Wahlberga przejmuje Ryan Phillippe), komedia Dwoje we mnie (planowany dla NBC serial miałby zbliżyć punkt wyjścia do serii Zagubiony w czasie, gdzie w każdym odcinku bohater budził się w ciele kogo innego), niezbyt popularne w Polsce Chłopak z klubu Flamingo i A Wrinkle in Time; Sposób na teściową, oscarowe W upalną noc (które już raz, w latach osiemdziesiątych, doczekało się trwającego aż osiem sezonów serialu) czy też Fatalne zauroczenie (sic!). Natomiast plotki od miesięcy mówią o nowych wersjach między innymi: Uwierz w ducha (Paramount), Żyć i umrzeć w Los Angeles (wkrótce europejska premiera Blu-ray filmu), Prawdziwy geniusz (ponownie NBC), Wieczór kawalerski (ongiś film z Tomem Hanksem), Marley i ja (ten film o psie, dla którego serial byłby swoistym sequelem), Kochany urwis, W doborowym towarzystwie (CBS), Amerykański żigolak, Duży (ongiś film z Tomem Hanksem 2), Resident Evil, Hitch… uff! DOŚĆ! Czas na zimny prysznic – oczywiście w wersji new retro.
W tej całej goryczy niespełnienia i postępującej jak rak odtwórczości znaleźć można jednakże nutkę optymizmu, która bierze się głównie z coraz lepszej jakości telewizyjnego poletka.
Mały ekran potrafi okazać się istotnie żyznym gruntem pod zaczerpnięte z wielkiego, starszego brata pomysły. Tak było swego czasu z Kompanią braci, której nie byłoby bez Szeregowca Ryana. Abstrahując od amerykańskich przeróbek zagranicznych seriali, tak też jest chociażby z tegorocznym Królestwem zwierząt, które australijski hit sezonu sprzed kilku lat stacja TNT na tyle udanie przeniosła do słonecznego półświatka Kalifornii, obsadzając w głównych rolach m.in. Ellen Barkin, że już zamówiono drugi sezon, choć pierwszy ledwo zszedł z anteny. Równie udanie brzmi też parę innych konceptów, które – gdyby dać im szansę – spokojnie mogłyby konkurować z nadchodzącym trzecim sezonem Twin Peaks nie tylko pod względem jakości, ale i klimatu, którym można by ciąć siekierę (no ba!).
Swego czasu pokonany przez Prestiż Christophera Nolana Iluzjonista w stacji CW wspólne z kinowym odpowiednikiem miała by mieć tylko tytuł i punkt wyjścia, a faktycznie opowiadać o magiku-recydywiście żyjącym w początkach XX wieku w Nowym Jorku. Pole do popisu zatem jest, a sukcesy wielkoekranowych Iluzji powinny tylko zachęcać. Tymczasem projekt stoi.
W powijakach jest także… Truman Show, który – przy całym uznaniu dla majstersztyku Petera Weira – gdyby trafił do telewizji i, korzystając z najnowszych zdobyczy techniki, z podobną wrażliwością rozciągnął na kilka sezonów historię prawiącą wszak o telewizyjnym wojeryzmie i uzależnieniu, mógłby być co najmniej intrygującym doświadczeniem, a do tytułowego bohatera można by się było być może bardziej przywiązać niż do dwugodzinnego wycinku i zarazem kulminacji jego życia. Na chwilę obecną niewiele wiadomo o potencjalnym kierunku (a można by tu było sobie nie tylko pofolgować, co zwyczajnie dodać pikanterii i mięsa do grzecznej w sumie historii), ale Paramount nie zrezygnował jeszcze z tej opcji. Ale i tak najbardziej smakowicie zapowiada(ł?) się projekt HBO i Martina Scorsesego, Ashecliffe – prequel Wyspy tajemnic, skupiający się na samej placówce rzeczonego miejsca akcji i wczesnych lat istnienia działającego tam szpitala dla świrusów sortu różnego. Ze względu jednak na inne zaangażowania legendarnego reżysera pomysł ten chwilowo został wstrzymany i nie wiadomo, czy i kiedy powstanie, o ile w ogóle.
Majaczy gdzieś w tym wszystkim stara prawda, że jak coś jest dobre, to prędzej czy później ktoś to będzie koniecznie musiał spieprzyć na swoją modłę, nie myśląc nawet o konsekwencjach.
Jasne, to tylko filmy, czyli coś, co – wbrew pozorom – ani nie leczy, ani nie powoduje raka (choć ja tam zgłaszam się na badania kontrolne po tym artykule). Propozycje, których nie trzeba nawet oglądać; produkty, po które nie ma potrzeby sięgać, gdy na rynku tyle innych, potencjalnie lepszych/ciekawszych/oryginalniejszych. Ale, no właśnie – z tym może być coraz trudniej, kiedy do kupienia coraz częściej odgrzewanie kotlety lub gorące zupki w torebkach powodujące rozwolnienie. Pomijając już tak błahe fakty, jak swoista przynależność kulturowo-czasowa, niepowtarzalna historyczna spuścizna niektórych tytułów, na co kto jak kto, ale producenci przymykają oczy równie mocno, jak na cudze marzenia, z których Fabryka Snów powinna się przecież składać, to gdzieś za horyzontem obecnych zdarzeń musi czaić się przecież kres tego monopolu. W którymś momencie żyłka musi pęknąć, a przynęta przestanie działać. Co wtedy zrobią kinowi potentaci? Obejdą się smakiem i spakują walizki? Przejrzą na oczy, a może ogłoszą bankructwo? Czy też, tak po prostu… zbudują wszystko od nowa? Hollywoodland-land albo Holly 2.0? Jestem przekonany, że gdzieś tam, w alternatywnym wymiarze ktoś właśnie kończy pisać pierwszy draft takiego scenariusza. Jak myślicie – dostanie zielone światło?
P.S. I gdzie, do cholery, jest w tym całym bajzlu miejsce dla Dredda 2?! Kolejnych odsłon Johna Cartera?! Oj, Holly, Holly…co się tak pier…?
korekta: Kornelia Farynowska