Hity i kity, czyli gdzie są pieniądze?

Na stronie PISF, za box-office.pl, pojawiło się zestawienie tegorocznych polskich premier pod względem kinowej frekwencji. Okazuje się, że w pierwszym kwartale tego roku na filmy rodzimej produkcji wybrało się prawie 2,9mln osób z 5,5mln ogółem. To podobno dość marny wynik na tle ostatnich 10 lat i trudno tu przeceniać przeciągającą się zimę – w kinach goszczą jednak bardzo przeciętne filmidła, marzec to w ogóle repertuarowa bryndza, a kilka rodzynków nie może zmienić faktu, że brakuje hitu z prawdziwego zdarzenia.

Jednak gdyby się przyjrzeć szczegółom widać wyraźnie, że frekwencyjny wynik pracowało tylko kilka filmów – „Drogówka”, „Sęp” i „Bejbi blues” zebrały prawie 2 miliony widzów, a przecież oprócz nich w kinach zagościło 12 innych polskich premier. Przyznam, to mnie trochę zaintrygowało, więc postanowiłem bliżej się różnego typu danym przyjrzeć, tym bardziej, że te pozostałe filmy widać było w telewizji, na plakatach, w prasie, w radiu. O części sporo się mówiło przed i po premierze, dla części komercyjny potencjał był całkiem duży, ale jak widać czarno na białym – kampanie reklamowe i działania PR zdały się na nic, bez względu na jakość samego dzieła.
Specyfika polskiego box-office polega na tym, że publikowane są dane frekwencyjne, czyli ile w danym czasie sprzedano biletów. To odwrotnie niż u Jankesów, którzy skupiają się na tym, kto i ile zarobił. Jednak można dotrzeć i do danych związanych z kasą, bo choćby na BoxOfficeMojo.com istnieją zestawienia dla całego świata, w tym dla Polski.
Postanowiłem skorelować zarobioną kasę z budżetem produkcji, w tym z kasą, którą daje Państwowy Instytut Sztuki Filmowej w ramach dofinansowania projektów (czyli z portfela nas wszystkich). Oczywiście fakt zarobienia w kinach pieniędzy nie oznacza, że taka kwota wpadnie do portfela producentów – w kolejce do do kasy, z przykładowo 20-złotowego biletu, ustawia się fiskus (7% VAT), PISF (obowiązkowy podatek 1,5% na Instytut). To, co zostanie, dzielone jest podobno 50-50 między kino a dystrybutora. Dystrybutor (mający jakieś 9zł z biletu) patrzy na koszty poniesione w związku z promocją, a tym, co zostanie, dzieli się z producentem filmu – w najlepszym wypadku będzie to jakieś 3zł od biletu (źródło). Czyli lipa – film w kinie, nawet hit, sam w sobie nie przyniesie oczekiwanych zysków, więc lukę między budżetem a kinowymi zyskami uzupełniają różni sponsorzy, mecenasi i darczyńcy. Jakoś się kręci.
Co widać na powyższym zestawieniu?
- Tylko filmy z podium były w stanie zarobić w kinach więcej niż wynosił ich budżet.
- Największą tegoroczną wtopą jest „Tajemnica Westerplatte”, czyli amatorsko zrobione kino wojenne za grubą kasę, bo aż za 13 baniek. Udało się zarobić 2 miliony.
- Nie mniej spektakularną wtopą jest „Nieulotne” Jacka Borcucha, na stronie PISFu z błędą informacją o 114 widzach (tak naprawdę chodzi o tysiące). Spory, bo 7-milionowy budżet (serio, na co?) i 1,5 miliona złotych wpływów. Podobno ma szansę odkuć się za granicą, bo obecność na Sundance daje taką szansę.
- Kolejna wtopa to „Syberiada polska”, kolejne wielkobudżetowe kino, z 5-milionowym wsparciem PISFU i 4-ma milionami w plecy.
- Druzgocący jest wynik „Miłości” Sławomira Fabickiego – 6,5 tysiąca widzów w kinach, a budżet na poziomie 3,3mln (przy blisko 75% zaangażowania kasy PISFu).
- „Jesteś legendą, człowieku” Marcina Koszałki poległo w kinach – nie doszukałem się kosztów, jakie poniesiono w związku z produkcją, ale 17 kopii to potwarz dla polskiego dokumentu i znakomitego twórcy, jakim jest Koszałka (abstrahując od poziomu polskiej piłki).

Ogólnie rzecz ujmując – kasa PISFu to mniej więcej 50% budżetu polskiej produkcji filmowej. Bez tej kasy nie powstałyby artystyczne blubry Fabickiego i Borcucha, które PISF wiernie wspiera (także ich kolejne projekty). Można się temu dziwić i nie dziwić – bo jeśli ktoś chce tworzyć, to musi mieć kasę, a PISF ją gwarantuje. Pytanie tylko: czy zasadnie? Czy państwo powinno wspierać artystyczne wyuzdania, które nie mają szans na sukces komercyjny? Bez tej kasy ci, którzy nie celują w popularne projekty, mogą zginąć – tak zapewne powiedzą orędownicy takiego rozwiązania. Z drugiej jednak strony przykład „Układu zamkniętego”, stworzonego poza PISFem, osiągającego sukces artystyczny i finansowy (100 tysięcy widzów w pierwszy weekend), może sugerować, że się da tworzyć poza państwem. Kwestia marketingowej sprawności, wydeptania odpowiednich ścieżek i ciekawych propozycji – jakiś mecenas się może znaleźć, tym bardziej, że – patrząc na realia rynku kinowego – nie oczekują oni zysków z powodu wsparcia. Niestety, ruszyć dupę trzeba, dzisiaj film to też biznes, nie tylko uduchowiona zabawa.
Tego typu zagwozdki tyczą się jeszcze bardziej produktów takich jak „Syberiada polska”, „Tajemnica Westerplatte” czy „Sęp”, jawnie uderzających w komercyjne struny, mimo deklarowanej misyjności tych pierwszych tytułów. Czy naprawdę musimy się do tego typu projektów dokładać? Głośny temat i nazwiska, penetracja znanego i lubianego gatunku, wsparcie mainstreamowych mediów i wielomilionowy budżet prowadzą do prostej konstatacji – kasa z mojego portfela nie jest tu potrzebna i żadna ręka nie powinna do mojej kieszeni sięgać.
A może powinna? Osobiście stoję okrakiem na płocie zerkając życzliwie na artystów, choć pamiętam jednocześnie o nieubłaganych zasadach rynkowych – najpierw trzeba nauczyć się zarabiać pieniądze, żeby potem móc je wydawać. Takie niby proste. A jakże trudne.