GWIEZDNE WOJNY: WOJNY KLONÓW – SEZON 7. Finał, którego potrzebowaliśmy
Wojny klonów pierwotnie nie wzbudziły większego zainteresowania starszej widowni, która poniekąd słusznie uznała tę produkcję za skierowaną dla młodszych fanów. Kinowy pilot serialu zebrał bowiem bardzo kiepskie recenzje, w których pojawiały się hasła o „śmierci Gwiezdnych wojen” (ile razy już padały takie ponure słowa?), sugerował to także mocno stylizowany wygląd postaci. Osobiście uważam, że wspomniany pilot w żadnym razie nie zasługuje na tak surowy odbiór, jeśli potraktujemy go jak to, czym tak naprawdę jest: połączonymi jedną historią czterema odcinkami serialu animowanego, który ma być przystępny dla widza w każdym wieku. Kinowe Wojny klonów nie bronią się jako pełnoprawny film fabularny, zarówno pod względem stylistycznym, jak i narracyjnym, ale w kategorii telewizyjnej animacji była to najwyższa półka – rozumiem jednak, że wybrana przez twórców forma dystrybucji sprowokowała określone oczekiwania i w rezultacie kiepski odbiór.
Przy okazji premiery finałowego sezonu trudno nie wspominać tych początków i długiej drogi, którą przebył serial. Podobnie jak Harry Potter i inne rozciągnięte w czasie młodzieżowe serie, Wojny klonów dorastały ze swoimi widzami, stopniowo porzucając (choć nie całkowicie) typowo dziecięcy infantylizm na rzecz poważniejszej tonacji. Dodajmy do tego nieustannie rosnący poziom animacji, a otrzymamy kawał porządnej gwiezdnowojennej rozrywki. Jej perfekcyjnym zwieńczeniem jest The Siege of Mandalore – widowiskowy finał Wojen klonów, który nadawałby się na kinowy ekran znacznie bardziej niż pilot z 2008 roku.
Kiedy prawie dwa lata temu zapowiedziano, że po pierwotnym anulowaniu serialu (efekt przejęcia marki przez Disneya) powstanie jeszcze jeden sezon, nie mogłem zrozumieć, dlaczego będzie on liczyć zaledwie 12 odcinków (o 10 mniej niż zwykle). Oglądając pierwsze odcinki tegorocznej serii, w dalszym ciągu nie miało to dla mnie sensu. Dopiero po obejrzeniu czteroczęściowego finału zrozumiałem, że zdecydowana większość budżetu została przeznaczona właśnie na tę część historii, a cały siódmy sezon istnieje właśnie po to, by ją opowiedzieć. Pierwsze osiem odcinków to w zasadzie domknięcie wątków i wprowadzenie do wielkiej kulminacji, skromna (choć pięknie animowana) przystawka. W tej chwili myśląc „siódmy sezon Wojen klonów”, przed oczami mam półtoragodzinną historię oblężenia Mandalory i Ahsoki stojącej w obliczu tragicznego końca wojny. Te wrażenia reprezentuje wystawiona przeze mnie liczbowa ocena, a gdybym miał wyciągnąć zwykłą średnią z ocen każdego z trzech czteroodcinkowych wątków, prawdopodobnie oscylowałaby wokół solidnej ósemki. Jak już jednak wspomniałem, znaczenie finału jest nieporównywalnie większe od reszty, a ostateczne wrażenie (próba znalezienia szczęki na podłodze, będąc wgniecionym w fotel) jest najważniejsze. Przyjrzyjmy się jednak po kolei każdej z trzech opowiadanych historii, ponieważ pomimo pewnych zgrzytów składają się one na całkiem spójną całość.
Oddział chodzących wojennych stereotypów, czyli Bad Batch
Podobne wpisy
Bad Batch, czyli w wolnym tłumaczeniu „kiepska partia” to historia dobrze znana fanom serialu – po anulowaniu Wojen klonów surowe szkice tych odcinków zostały udostępnione za darmo w sieci, razem z kilkunastoma innymi. Rozumiem, dlaczego Dave Filoni z pozostałymi twórcami zdecydowali się na dokończenie tej serii, ale żałuję, że po tych wszystkich latach nie postanowili bardziej zmodyfikować swojego starego dzieła. Pomysł na oddział klonów stworzony z genetycznych odrzutów miał ogromny potencjał, ale niestety w ostatecznym rozrachunku rzeczony oddział okazuje się zbieraniną klisz, które już dawno wyeksploatowano do cna w kinie wojennym. Niezrównoważony brutal, oschły snajper, żyjący w swoim świecie technik i długowłosy niepokorny dowódca (prawdopodobnie nieślubne dziecko Rambo i Predatora) – czy nie brzmi to boleśnie znajomo? Bucowatość wymienionych żołnierzy sprawia, że trudno ich polubić nie tylko bohaterom, ale i widzom, a potencjalnie interesujące wątki rywalizacji z innymi klonami czy zagadkowej natury zwierzchnictwa oddziału nie wybrzmiewają tak, jak mogłyby. Nie oznacza to jednak, że Bad Batch jest marnotrawstwem czterech odcinków; w rzeczywistości najważniejszym wątkiem są tutaj poszukiwania uważanego za zabitego w akcji klona imieniem Echo.
Centralnym bohaterem tego konfliktu jest powszechnie uwielbiany kapitan Rex, który przeszedł długą drogę, odkąd go poznaliśmy. Zaprawiony w boju i obserwujący przebieg wojny od samego początku, z biegiem czasu nabrał wątpliwości co do słuszności dalszego prowadzenia działań wojennych i swojej roli w nich. Poszukiwania utraconego kompana testują jego charakter i profesjonalizm, uwydatniając wątpliwości, które będą integralną częścią jego postaci w finale sezonu. Rex bezsprzecznie jest najjaśniejszym punktem tej serii, a na uwagę zasługuje też fantastyczna oprawa wizualna i efektowne długie ujęcia walk klonów z droidami. Sceny akcji byłyby doskonałe, gdyby nie tragiczna celność droidów, które skutecznie rujnują napięcie swoją niekompetencją. Jednakże pomimo tej blaszanej nieudolności zmagania tytułowego oddziału obserwuje się z przyjemnością, szczególnie, kiedy do akcji włączy się Anakin. Ewolucja i rozbudowanie jego postaci to szczytowe osiągnięcie Wojen klonów, a Bad Batch pokazuje zarówno jego brawurowy i skuteczny styl dowodzenia (a także szacunek, jakim darzy swoich żołnierzy), jak i mroczną stronę, która powoli bierze w nim górę.
Podsumowując Bad Batch: pięknie animowana historia z niewykorzystanym potencjałem tytułowego oddziału, ale świetnymi sylwetkami kapitana Rexa i Anakina. Można to było zamknąć w trzech odcinkach. 7,5/10