search
REKLAMA
Grzeszne rozkosze

Grzeszne rozkosze #9: FLASH GORDON

Jacek Lubiński

11 grudnia 2016

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Kiedy 7 stycznia 1934 roku opublikowano pierwsze rysowane kadry z kosmicznymi przygodami amerykańskiego sportowca o blond włosach, nic nie zapowiadało narodzin kolejnej popkulturowej legendy. Inspirowany Buckiem Rogersem i stworzony po to, by z nim konkurować, Flash Gordon okazał się nową jakością w komiksie. Z jednej strony wyglądający jak mokry sen dochodzącej właśnie do władzy w Europie „rasy panów”. Z drugiej popełniający błędy, zwykły człowiek – świeżo upieczony absolwent Yale, lubiący się zabawić młokos. Taka mieszanka nie mogła więc długo pozostać niezauważona.

Flash, którego perypetie wydawano aż do 2003 roku (!), a potem jeszcze wielokrotnie wznawiano (ostatnio kilkanaście miesięcy temu), szybko stał się w rezultacie jednym z najbardziej ikonicznych i wpływowych fikcyjnych bohaterów XX wieku, śmiało mogącym stawać w szranki z Johnem Carterem. Podobnie jak on, Flash także miał niemały wpływ na powstanie między innymi Gwiezdnych wojen (które Lucas nakręcił w sumie tylko dlatego, że nie udało mu się doprowadzić do własnej ekranizacji Gordona), o innych klasycznych herosach pokroju Batmana i Supermana nie wspominając.

Nic zatem dziwnego, że o złote dziecko Alexa Raymonda błyskawicznie upomniało się także najważniejsze medium danego stulecia – dziesiąta muza. Już w 1936 roku można było oglądać go w akcji na dużym ekranie, gdzie powrócił jeszcze po czterech latach we Flash Gordon Conquers the Universe (w obu filmach tytułową postać zagrał Buster Crabbe, który wcielał się również w… Bucka Rogersa). Jeszcze prężniej sympatyczny mięśniak radził sobie w telewizji, gdzie pojawił się w aż trzech serialach animowanych (datowanych na lata 1979–1982; 1986 i 1996) i dwóch aktorskich (1954–1955 oraz 2007–2008). Do tego dochodzą także liczne audycje radiowe, książki, gry, musical oraz nieodłączna… parodia porno (Flesh Gordon z 1974 roku). I wszystko to niemal zawsze sygnowane tymi samymi dwoma słowami – imieniem i nazwiskiem. To wystarczyło.

Tak samo nazwano zresztą najpopularniejszą produkcję zrobioną pod tym szyldem. Chodzi o dziwaczny twór niezapomnianego Dino De Laurentiisa z 1980 roku – a więc z okresu prawdziwego wysypu gwiezdnowojennych stylizacji – z Samem J. Jonesem jako słuszną nie tylko posturą inkarnacją Flasha. To zarazem jedyna wersja, która doczekała się iście kultowego statusu. I słusznie, bowiem zaiste nie sposób wymazać jej z pamięci. Choć to przecież tylko kolejna, jedna z wielu space operowych bzdurek – z obowiązkowymi księżniczkami w skąpych strojach do uratowania, chcącymi unicestwić świat kosmicznymi imperatorami do pokonania, złowrogimi robotami do unicestwienia i całą gamą latających absurdów drugiego planu, na którym swoje pierwsze kroki stawiali między innymi Kenny Baker, Robbie Coltrane czy „nasz” Bogdan Kominowski.

Fabuła (jaka fabuła?) należy zatem do opowieści z cyklu „znacie, to posłuchajcie”.

I nie trzeba być znawcą oryginału, względnie którejkolwiek z wcześniejszych wariacji na jego temat, aby wiedzieć nie tylko, jak się to wszystko rozwinie, ale też jak skończy i dlaczego (choć nie wiedzieli tego sami twórcy, mimo wielu, wielu poprawek scenariusza, nieustannie improwizujący na planie). Mamy więc naszego herosa – rozgrywającego lokalnej drużyny futbolowej (w komiksie był on graczem… polo) – który zupełnym przypadkiem (aha, jasne!) poznaje miłość swojego życia w samolocie do Niu Jorku. Tenże aeroplan wkrótce rozbija się – traf chce, że spada akurat wprost na laboratorium rosyjskiego (!) profesora, Hansa (!) Zarkova. Tak się składa, że naukowiec szykuje misję kosmiczną na odległą planetę Mongo (bo w sumie czemu nie?).

Tam ochotnicy pod przymusem, w osobach Flasha, słodziutkiej Dale Arden i oczywiście fanatyka Zarkova, natrafiają na niecne rządy Imperatora Minga, który ma także coraz większe zakusy na Błękitną Planetę. Okazuje się, że to właśnie on stoi za wspomnianą katastrofą lotniczą, którą wywołał, wpływając joystickiem na czynniki pogodowe (takie hobby). Aby ratować mateczkę Ziemię od zniszczenia, a Dale od ożenku z Mingiem, Flash i spółka muszą zatem doprowadzić do obalenia nikczemnego władcy. A to będzie możliwe jedynie przez zjednoczenie ludów podbitych dotychczas przez Imperatora, na czele których stoją niezbyt pałający do siebie miłością Książę Barin i Książę Vultan. Uch! Zęby bolą już od samego przytaczania intrygi, której miałkość jest bez kitu największą bolączką filmu. Niemniej nawet przy takim punkcie wyjścia można się na Flaszu dobrze bawić, jednocześnie nie chwaląc się tym faktem zbytnio wśród znajomych.

To film kolorowy aż do przesady – czysto komiksowy, jak i do cna tandetny, niemalże campowy.

Wypełniony tyleż gwiazdorską obsadą (Max von Sydow, Haim Topol, Timothy Dalton czy piękna Ornella Muti oraz trochę mniej rozpoznawalni Brian Blessed i Peter Wyngarde), co przyprawiającymi o prawdziwy ból głowy atrakcjami. Pełen barwnych efektów specjalnych, z których niewiele przetrwało próbę czasu, oraz nabity bezsensownymi dialogami uwidaczniającymi brak solidnego (czy wręcz jakiegokolwiek) scenariusza. Bawiący kiczem oraz aktorskim przeszarżowaniem w takim samym stopniu, co irytujący przewijającymi się przez szczątkową fabułę postaciami, które giną pod naporem iście tęczowej scenografii i jeszcze bardziej wymyślnych strojów – niby pomysłowych i budzących podziw, stylowych, a jednak na granicy dobrego smaku, kłujących w oczy oraz nadmiernie problematycznych dla ekipy (przykładowo „szaty” imperatora Minga ważyły niebagatelne siedemdziesiąt funtów, a skrzydła Hawkmenów nie pozwalały aktorom siadać, co w obu przypadkach mocno komplikowało filmowanie).

Wszystko to skąpane w przyjemnie pociągającej mgiełce zdjęć Gilberta Taylora – operatora między innymi właśnie „pierwszej” odsłony Gwiezdnych wojen, dla którego był to zarazem jeden z ostatnich filmów w bogatej karierze. Do tego krzykliwe, wbijające się jak zwykle w mózg piosenki legendarnej kapeli Queen – ze szczególnym uwzględnieniem tytułowego, niezbyt wyszukanego szlagieru. Pomagają one wsiąknąć w klimat tej „grzesznej rozkoszy” i pozwalają zarazem przymknąć ucho na miałkość reszty soundtracku – jednego z najbardziej przereklamowanych w historii. Współtworzonego jeszcze przez kompletnie dziś zapomnianego kompozytora Howarda Blake’a, którego wkład został tak mocno zignorowany, że po latach zmuszony był własnoręcznie wydać go na płycie, gdyż nikt inny nie był zainteresowany dopełniającą kadry, czysto ilustracyjną muzyką.

Ten swoisty dualizm ulubionego filmu Edgara Wrighta dobrze ukazują zarówno jego finansowe wyniki, jak i odbiór artystyczny.

Przy niebagatelnych jak na owe czasy dwudziestu bańkach amerykańskich zielonych wpływy z kas na całym świecie wyniosły ponad dwa razy tyle, co spowodowało, że trudno było pisać o wpadce. Ale i do prawdziwego sukcesu, a co za tym idzie, także planowanych sequeli, troszkę zabrakło. Krytycy również nie mogli się zdecydować, czy to dobre czy złe kino. Dlatego obok licznych nominacji do brytyjskiej BAFTA (za kostiumy, scenografię i muzykę), dumnie widnieje wyróżnienie do Złotej Maliny w kategorii najgorszego aktora.

A to wszak właśnie Sam Jones – w rzeczywistości brunet – stanowi wisienkę na torcie całego przedsięwzięcia. Zgodnie ze słowami śpiewanego szlagieru – He’ll save every one of us! – ratuje on swoją charyzmą, szerokim, śnieżnobiałym uśmiechem i szczerym urokiem serce publiki. Poniekąd czyni to także względem nieprzerwanie balansującego na cienkiej krawędzi przesady B-klasowego dziełka z A-klasowymi aspiracjami. Produkcji, którą za kulisami wręcz torpedował swoim gwiazdorzeniem; a która i bez niego bliska była totalnej katastrofy. Cud zresztą, że ten film w ogóle dotrwał do premiery…

Get ready to kick some Flash! – to hasełko przewodnie kampanii reklamowej kinowego Flasha Gordona powinno było robić także za swoisty załącznik dla każdego, kto odważył się pojawić na planie. Co prawda trudno w tym przypadku pisać o prawdziwym koszmarze produkcyjnym, niemniej cały proces realizacji bywał równie surrealistyczny, co gotowy produkt – obecnie wielbiony za swoje niedoskonałości i miano wstydliwej rozrywki. Już sam fakt, że nad realizowanym po części w Szkocji, a po części w brytyjskich studiach Elstree projekt odpowiadały dwie ekipy – angielska i włoska – powinien wystarczyć za obraz problemów, z którymi trzeba się było użerać. Wadliwa komunikacja to jednak tylko wierzchołek góry lodowej o nazwie Flash Gordon.

Abstrahując od nieszczęsnego skryptu duetu Lorenzo Semple Jr.–Michael Allin, wybiórczo traktującego materiał komiksowy (brak Człowieka-Lwa i solidnego pojedynku na miecze, wprowadzenie nieobecnego na statycznych kadrach Klytusa) i niezapewniającego solidnego zakończenia, które wymyślono bezpośrednio na planie; z pewnością filmowi nie pomogły liczne przetasowania za kamerą. A z nich zdziwienie może budzić głównie osoba reżysera – ósmego z rzędu, po kandydaturach między innymi Nicolasa Roega i Sergia Leone. Ostatecznie został nim twórca równie kultowego Dopaść Cartera – Mike Hodges, dla którego Flash Gordon stał się w sumie największym sukcesem w całej karierze. Anglik zdołał co prawda nadać filmowi odpowiedniej dynamiki, lecz już wszelkie próby stworzenia porywającej, angażującej i spójnej historii spełzły na niczym.

A przecież miało być tak pięknie…

Dino De Laurentiis chciał w głównej roli obsadzić Kurta Russella (Arnold Schwarzenegger został wcześniej odrzucony ze względu na zbyt toporny akcent). Twórczą pieczę nad całością miał sprawować sam Federico Fellini, który już w trakcie II wojny światowej zetknął się mocno z pierwowzorem, a Pink Floyd miało nagrywać ścieżkę dźwiękową. Ambitne podejście, które słynny producent z podobnym niepowodzeniem zastosował także w kilka lat później, ekranizując inne klasyczne dzieło z pogranicza fantastyki – Diunę.

Tymczasem we Flashu jedynym Fellinim zostało (ochrzczone tak na cześć reżysera) zwierzątko księżniczki Aury. A Sam J. Jones wiecznie sprawiał problemy, wdając się w konflikt z De Laurentiisem i liczne bójki tak na, jak i poza planem. Aktor wpierw odmówił noszenia błękitnych soczewek kontaktowych (kolejne niewielkie odstępstwo od oryginału), następnie przeforsował własną choreografię do wyczynów kaskaderskich, które zresztą samodzielnie wykonał. A na koniec pokłócił się o kasę i odszedł z produkcji, siłą rzeczy narażając studio na dodatkowe koszta związane ze zdubbingowaniem niemal wszystkich kwestii atletycznego protagonisty. Skończyło się na tym, że nosem kręciła nie tylko widownia i część krytyków, ale też i niektórzy współtwórcy komiksu – jak rysownik Al Williamson, którego zatrudniono niejako przy okazji do zilustrowania nowelizacji filmu. Ot, ironia w pełnej krasie. Paradoksalnie nadaje ona temu blisko dwugodzinnemu widowisku jeszcze więcej wdzięku.

Jego głupota i pretensjonalność mogą bawić lub drażnić w zależności od nastroju i podejścia.

Czas go zresztą nie oszczędził i mimo pozornej wystawności wygląda ono dziś niesamowicie tanio, co jedynie potęguje wrażenie wylewającego się z ekranu kiczu. Czysto obiektywnie broni się tutaj zaledwie kilka scen, z wyzwaniem kryjącym się wewnątrz wydrążonego drzewa na czele. Trudno jednak odmówić specyficznego uroku, niezaprzeczalnego, podszytego jawnym erotyzmem klimatu oraz bijącej z ruchomego obrazu, niczym nieskrępowanej zabawy i energii, jakie łatwo udzielają się także widzowi. Ujmują też pojedyncze detale i niuanse dalekiego planu – jak choćby fikuśny miecz ozdobiony kamieniem szlachetnym, trzymany przez Flasha w zaledwie jednej sekwencji. Pomimo niewykorzystanego potencjału podobnych gadżetów oraz ginących w ogólnym rozgardiaszu innych ciekawych pomysłów rozpalają one apetyt na więcej. Zachęcają do powrotu w ten niedorzeczny świat Flasha Gordona. I sprawiają, że o ile nie jest to kino dobre, to z całą pewnością odpowiednio charakterystyczne. A to już coś.

THE END?

Znamienne zatem, że w historii dziesiątej muzy film Mike’a Hodgesa właściwie by się nie zapisał, gdyby nie rządzące nim paradoksy. Projekt, który zwyczajnie nie mógł się udać, nie udał się w takim stopniu, że aż udało mu się pozostać w grze. Śmieszne, ale w parze z nutką nostalgii i szczerą naiwnością, przez które patrzy się na to przedsięwzięcie, skuteczne. Do tego stopnia, że dziś dochodzi nawet do prawdziwych hołdów składanych tej produkcji – czego dowodem obie części Teda, w których Sam Jones zalicza jednocześnie cameo i stanowi motor prześmiewczo-napędowy tych komedii (ta symbioza jest tak silna, że nawet wydano zbiorczy box wszystkich tytułów, pod jakże wymowną nazwą Ted vs. Flash Gordon: The Ultimate Collection). I na tym bynajmniej nie koniec.

Już od ponad roku trwają prace na wskrzeszeniem Flasha Gordona na potrzeby wielkiego ekranu. Wytwórnia 20th Century Fox wespół ze scenarzystami JD Paynem i Patrickiem McKayem oraz początkowo przypisanym do projektu reżyserem Matthew Vaughnem, chciała powrócić na planetę Mongo w wielkim stylu. Na chwilę obecną pomysł ten utknął w hollywoodzkim piekiełku produkcyjnym i nie wiadomo, czy i kiedy z niego się wydostanie. Jedno jest przy tym pewne – cokolwiek powstanie, czy to będzie remake, reboot, czy może swoista kontynuacja bądź adaptacja innych zeszytów komiksu, na kolejną wpadkę o podobnej klasie nie ma co liczyć. Takie rzeczy nie udają się raz, a dobrze. Choć może warto mieć się na baczności? Wszak, jak głoszą słowa przewodniego hitu, Flash jest cudem i królem niemożliwego. A, ah!

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA