Grzeszne rozkosze #8: COMMANDO
Gdyby przyszło nam wybrać ten jeden jedyny reprezentatywny film magicznych (a dla wielu kiczowatych, co niekoniecznie stanowi przytyk) lat osiemdziesiątych, to co by nim było? Powrót do przyszłości? Akademia policyjna? Dirty Dancing? Goonies? A może Nieśmiertelny? Oryginalni Pogromcy duchów czy też jakaś pozycja z dorobku Stevena Spielberga, Davida Lyncha lub John Hughesa? Indiana Jones, Robocop, Rambo, Blues Brothers? Któraś z parodii tria ZAZ lub jedna z wielu kultowych komedii polskich? Coś od wizjonerów Luca Bessona bądź Jamesa Camerona? Albo dyskotekowy remake Człowieka z blizną? Ewentualnie legendarny Batman Tima Burtona? Predator?! Nie, to musi być Zabójcza broń, prawda?
Choć w tej wyjątkowej dekadzie nie brakowało prawdziwych klasyków i arcydzieł gatunków różnorakich, żaden nie może równać się z bezpretensjonalnością i powerem produkcji Joela Silvera w reżyserii Marka L. Lestera, dla którego wciąż pozostaje zresztą ulubionym „dzieckiem”. Trudno mu się dziwić. Wszak Commando, bo o tym filmie mowa, to w sumie też jeden z nielicznych wartych wzmianki tytułów w dorobku twórcy Podpalaczki i Ostrego pokera w Małym Tokio – innego kultowca ery VHS. Choć bez wątpienia nie tak cenionego, ani równie rozrywkowego i beztroskiego, jak jazda bez trzymanki z Arnoldem Schwarzeneggerem za kierownicą auta ze zdemontowanym silnikiem.
Rzeczona scena oczywiście pojawia się w tej radosnej produkcji, w której na blisko dziewięćdziesiąt minut trwania seansu pada aż sto dziewięć trupów (co daje 0,8 zgonu na centymetr filmowej taśmy). Zjazd półciężarówką na pałę ze wzgórza w pogoni za bezlitosnymi złymi faciami nie jest jednocześnie nawet w topie najbardziej pamiętnych momentów danego przedsięwzięcia. Filmu, z którego niektóre sceny oraz jednolinijkowce mają ponoć ozdabiać w przyszłości mur odgradzający Stany Zjednoczone Ameryki Północnej od Meksyku – ku przestrodze nielegalnych emigrantów rzecz jasna. A poszczególne kwestie, wypowiadane w ruchomym obrazie z szybkością pojawiającego się na ekranie karabinu maszynowego Valmet M78/83, potrafi wypowiedzieć co drugie dziecko na każdej szerokości geograficznej, nawet jeśli poza tym umie jedynie grać na banjo, pić mus jabłkowy przez słomkę i gwałcić kozy.
Tak, tak, Commando (czy też ciut bardziej swojskie, acz mniej fajne Komando) to film tak kultowy, że nawet zespół Kult musi obejść się smakiem. I tak campowy, że strach się bać. A Arnoldowy hiroł tej produkcji – John Matrix – ma nie tylko w łapach, ale we własnych danych osobowych (szczegółowo utajnionych ma się rozumieć) tyle epy, że inny John, Rambo, jawi się przy nim jak Pee-wee Herman. Nie gorzej wypada zresztą jego główny przeciwnik, z niezwykłą werwą i dwustuprocentowym zaangażowaniem grany przez Vernona Wellsa, dla którego jest to być może rola życia. Jego Bennett nie bez kozery ochrzczony został mianem Freddiego Mercury’ego na sterydach (czyżby miały z tym coś wspólnego przyciasne kalesony – pozostałość po pierwszym wyborze obsadowym?). Choć w ostatecznym starciu z Austriackim Dębem dosłownie ulatuje z niego cała para.
Ta, nomen-omen, ekranowa para dwóch komandosów to po dziś dzień – a dodajmy, że od premiery minęło już trzydzieści jeden lat! Ja pier… – jeden z najbardziej elektryzujących duetów w dziejach dziesiątej muzy. Ten dobry w wolnych chwilach pomiędzy karmieniem sarenek i uczeniem córki algebry (tru story wprost z planu!) potrafi własnoręcznie wyciąć pół lasu, a na śniadanie wcina tatar z Zielonych Beretów. Zły natomiast jest okrutnym do szpiku kości sprzedawczykiem ideałów w fatalnych ciuszkach i porywa temu pierwszemu jedyne szczęście w życiu (dla niekumatych: córkę). Chemii między panami nie ma oczywiście żadnej, gdyż, wbrew pozorom, solidnie wyeksponowanym, naoliwionym nagim torsom, kaloryferom i bicom oraz wybrzmiewającej pod koniec piosenki We Fight For Love grupy The Power Station, nie mamy do czynienia z reprezentantem kina gejowskiego à la rok młodszy Top Gun. Tylko z pełnokrwistym, swego czasu najbardziej krwawym akcyjniakiem w dziejach, gdzie równie często co naboje latają w powietrzu piły, cięte riposty i szczątki dopadniętych przez Matrixa członków szajki porywaczy.
W relacjach Arni versus pozostali – z wyłączeniem płci pięknej w osobie egzotycznej Rae Dawn Chong, z którą nieporadną scenę miłosną zresztą wycięto, oszczędzając nam i jemu przypuszczalnie jedynego wstydu – jest za to mnóstwo niezaprzeczalnej nienawiści. Sprawia ona, że wprost nie można doczekać się finałowego pojedynku między obiema stronami wydumanego na tle politycznym i ostatecznie pozostającego bez znaczenia konfliktu. Ani na moment nie mamy przy tym wątpliwości, kto wygra, bo też i nie jest to dualizm na miarę Bergmana. A mimo to emocje osiągają maksimum, rozrywki jest multum, a gęba z miejsca wykrzywia się na kształt małpiego owocu i pozostaje taka na długo po ostatniej linijce napisów końcowych (dlatego lekarz rodzinny przestrzega przed przedawkowaniem filmu). I absolutnie nie przeszkadza fakt, że Komando (nie mylić z Komodo albo, o zgrozo, babciną komodą) to niemal pod każdym względem film zły, by nie powiedzieć słaby, a nawet i poniekąd sprawiający B-klasowe, niemal amatorskie wrażenie.
Wszak, co by nie pisać, to szału nie robią ani mocno bezbarwne zdjęcia Matthew F. Leonettiego, ani wielokrotnie przepisywany i powodujący opóźnienia w produkcji bzdurny scenariusz, za który odpowiadało aż pięciu różnych autorów (!). Ani na swój sposób co prawda porywająca, charakterystyczna i niesamowicie energiczna, ale jednak jadąca na wciąż tej samej, banalnej i lekko drażniącej nucie muzyka Jamesa Hornera (będąca w dodatku kalką jego wcześniejszych dokonań). Ani też wypełniony znanymi, zakazanymi mordami drugi plan (m.in. Dan Hedaya, Bill Duke, David Patrick Kelly i Bill Paxton) – ostatecznie jedynie dodatek dla Arnoldowych mięśni i arsenału – jak to się mówi, dupy nie urywają, wypadając co najwyżej poprawnie.
Zwyczajnie idiotyczny fabularnie, utkany z klisz i banałów, lecz zarazem tak bezpardonowy w swej głupocie oraz nieprawdopodobieństwie produkt, że oglądanie go nie tylko nie boli, ale wręcz jego wartość, miast spadać, rośnie z każdą kolejną projekcją. A tych, z uwagi nie tylko na skromny metraż filmu, ale i jego niezwykłą widowiskowość, jak i bijącą z ekranu moc, zwłaszcza w dobie „poważnych”, spowitych „mrokiem” blockbusterów, łatwo zaliczyć wiele. Szczególnie że jest to jeden z tych tytułów, które smakują równie dobrze w samotności, jak i w towarzystwie, niekoniecznie tym szemranym. Pomimo swej bezdennej głupoty i wielokrotnie wylewającego się z kadrów kiczu (tu testosteronem zwanym), wszystko zdaje się tutaj grać i cykać, bez jednoczesnego cackania się tak z rosnącymi zastępami wrogów, jak i widzem.
Stężenie absurdu stanowi tutaj standard wręcz niegodny głównego nurtu Hollywood, nawet ówczesnych lat. Kręcona przez czterdzieści pięć dni i kosztująca dziesięć zielonych baniek – z czego 1/3 wyszła ponad plan budżetu, a 1/6 pozwoliła napompować Arniego – produkcja, w której udział wzięło więcej kaskaderów niż aktorów, to na swój sposób mały fenomen w bogatej, nieprzepastnej otchłani tak zwanych akcyjniaków. A tych era Reagana wypchnęła z siebie przecież więcej aniżeli matki-Polki dzieci, odkąd wystartowała rządowa promocja o nazwie 500 plus (co z pewnością potwierdzi każdy, kto choć raz miał kiedyś przyjemność zawitać do archaicznego przybytku, wypożyczalnią kaset zwanego).
Film z będącym tuż po sukcesach Conana i Terminatora Arnuldem Czarnymmurzynem posiada w sobie niemalże mistyczną atmosferę wyjątkowo tandetnej zabawy, która w jakiś bliżej nieokreślony sposób spaja całą banalną historyjkę do kupy. I bynajmniej nie śmierdzi jak ona. Tym samym Commando pozwala cieszyć się sobą osobom w każdym wieku. To, co nie udało się do końca samemu Chuckowi Norrisowi i dziś kompletnie zapomnianemu Michaelowi Dudikoffowi. Nawet to, co rok później ostatecznie zabił swą przesadną powagą zajadły, włoski rywal w Cobrze (o licznych „podróbkach” potężnego kulturysty nie wspominając), Arni osiąga w totalnie spontanicznym stylu, nie pocąc się specjalnie, i tym bardziej nie wzruszając. A przecież na planie gwiazdorowi ból z pewnością nie był obcy, gdy samodzielnie wykonując kaskaderskie wyczyny, między innymi ciął się tym wielkim, stworzonym specjalnie na potrzeby filmu nożem. Cóż, magia kina.
Trudno przy tym wskazać, w czym dokładnie się ona zawiera. Przecież tak dużego sukcesu filmu nie tłumaczą wyżej wymienione elementy, po latach wypadające tak skromnie, że aż „telewizyjnie”. Ani tym bardziej scenografia pozwalająca aktorom na radosne rzucanie budkami telefonicznymi – w rzeczywistości wykonanymi z balsy – na odległość oraz wybijanie pięściami szklanych bloczków w (wybudowanym od podstaw) motelu. I to nie tylko sukcesu finansowego, który pozwolił sześciokrotnie zwrócić zainwestowane przez wytwórnię Foxa pieniądze, lecz, przede wszystkim, nieprzekładalnego na kasę szacunku widowni. Ta nawet po latach i przy bezustannie idącej naprzód technologii jest w stanie z ochotą wracać do rozwałki Johna Matrixa (autora aż 90% z przywołanej wcześniej ilości zgonów). I za każdym razem tak samo gotowa mu wybaczać każde potknięcie, suchar czy wpadkę techniczną. Czysta grzeszna przyjemność w najlepszym wydaniu. W końcu jeśli coś działa…
A Commando swym specyficznym urokiem działa aż za dobrze. Duża dawka częstokroć cenzurowanej przemocy – zwłaszcza w Szwecji, Anglii, USA i Niemczech – oraz wyjątkowo udane komediowe zacięcie działają wbrew logice i, podobnie jak filmowy heros, przeciw wszystkiemu. Znajdując ujście głównie w niezapomnianych, twardych jak skała dialogach (po części wprost skopiowanych z Elektronicznego mordercy) bawią do łez, nie ucząc. Rozpalało to pierwotne instynkty kiedyś, doprowadzając nie tylko do wiwatowania widowni w kinach, ale też bezpośrednio do powstania Szklanej pułapki – pierwotnie sequela działań Matrixa, co poniekąd wyjaśnia jej analogiczną zaje[Motyla noga!]tość i równie kultowy status. Podoba się i teraz, czego dowodem nie tak dawny remake z… Rosji – Dzień D z Michaiłem Porieczenkowem, w Niemczech znany jako… Phantom Commando – oraz swoiste przeróbki hinduskie (w przyszłym roku sequel), oczywiście rozśpiewane na całego. W końcu nic tak nie poprawia humoru, jak dobijanie wroga przy jednoczesnym słuchaniu śpiewu egzotycznych niewiast.
Zapewne niedługo przyjdzie nam doczekać się także i amerykańskiego reboota, nad którego – o zgrozo! – realistyczniejszym obliczem prace trwają już ponoć od 2010 roku, kiedy to David Ayer i Sam Worthington negocjowali swój udział w projekcie. Szczęśliwie chwilowo sprawa umarła, ale znając życie, z pewnością jeszcze ożyje. Wszak to Hollywood – to samo, które w ogóle nie chciało widzieć Arnolda Schwarzeneggera w roli Matrixa. A kiedy już go zakontraktowało, to nie chciało, by w ogóle się w trakcie akcji odzywał. A on, jak to on, naumiał się sztuk walki poziomu czarnego pasa drugiej kategorii, wziął jednego wielkiego guna M60E3, wyrzutnię rakiet, dokooptował sobie do tego Uzi, shotgun, pistolet Desert Eagle i stos granatów i poszedł na wojnę z polityczną poprawnością, odmieniając na zawsze światopogląd niejednego smarkacza.
Aha, no i uratował córkę. Wyciągnął z martwych rąk niecnych oprawców swoją niewinną Jenny (pocieszna Alyssa Milano), pozwalając jej dorodnie wyrosnąć na diecie z sarniego mleka i sztuce wachlowania siekierą w pobliskim lesie – o tak:
korekta: Kornelia Farynowska