GRETA GARBO. Bogini. Ikona. Mit.
Show must go on
Przy takim sukcesie MGM zdecydowało, że kolejnym filmem Garbo będzie „Kusicielka” – film bliźniaczo podobny do „Słowika hiszpańskiego”, na podstawie powieści tego samego autora. Rola, w którą miała się wcielić aktorka, również przypominała tę z poprzedniej produkcji . Po raz kolejny na ekranie miała zostać wampem. Zmiana była jedna, choć istotna – tym razem reżyserować miał Stiller. Rzeczywistość zweryfikowała jednak te plany. Nie mógł się on odnaleźć w amerykańskim systemie pracy, trudno było mu dogadywać się z ekipą po angielsku, wytwórnia nie akceptowała jego zmian w scenariuszu i ostatecznie został zastąpiony na stanowisku przez Freda Niblo. Wkrótce zerwano też jego kontrakt. Sceny wyreżyserowane przez Szweda zostały nakręcone ponownie, co bardzo nie podobało się Garbo. Podczas pracy nad „Kusicielką” aktorka dowiedziała się też, że zmarła jej siostra. Nie pozwolono jej wrócić do rodzimego kraju, tłumacząc, że „show must go on”. Okres ten określiła potem jako jeden z najgorszych w życiu. Po tych wydarzeniach nabrała dystansu do swojej hollywoodzkiej kariery – bardzo tęskniła za Szwecją i nie chciała przedłużać swojego kontraktu do pięciu lat, na co nalegał Mayer. Jak podają niektóre źródła, wpadła wtedy w depresję i cierpiała na bezsenność.
Sam film był jednak jeszcze większym przebojem niż „Słowik hiszpański”. Bilety rozchodziły się w ekspresowym tempie. „Kusicielka” biła rekordy box-office’u – przyniosła Garbo nie tylko dobre recenzje, ale też ogromną sławę, z miejsca czyniąc z niej gwiazdę. O robieniu sobie przerwy nie było mowy – na aktorkę czekał już kolejny projekt, „Symfonia zmysłów” w reżyserii Clarence’a Browna. Garbo nie chciała jednak w nim grać. Była zmęczona i rozczarowana. Pragnęła odwiedzić rodzinę po śmierci siostry, na co jej wciąż nie zezwalano. Coraz słabszy był też jej kontakt ze Stillerem, który zaczął pracę dla Paramount Pictures (wyreżyserował m.in. dwa filmy z Polą Negri). Garbo po prostu miała dosyć. Szybko jednak ostudzono jej buntownicze zapędy – wystosowano oficjalny list, w którym grzecznie, acz stanowczo wytłumaczono jej założenia podpisanego kontraktu. Przekaz był jasny – Garbo wystąpi w „Symfonii zmysłów”, a zdjęcia rozpoczną się tak szybko, jak to tylko możliwe, na fali popularności poprzedniego tytułu.
Miłość bez słów
Był to klasyczny niemy film lat dwudziestych, który teoretycznie powielał utarte schematy. Garbo ponownie jest tu wampem, femme-fatale siejącą zamęt i doprowadzającą mężczyzn do zguby. Jednak zmysłowość, jaką obdarzyła swoją bohaterkę sprawiła, że o roli tej mówiło się „wybitna” czy nawet „przełomowa”. Historyk filmu Kevin Brownlow twierdzi wręcz, że jest to jeden z najbardziej erotycznych występów przed kamerą, jakie widziało Hollywood. I rzeczywiście, Garbo gra w tym filmie całym ciałem. Scena, w której zmusza do pocałunku partnerującego jej Johna Gilberta zaskakuje dynamizmem i sensualnością. Między aktorami widać zresztą ogromną chemię, która obecna była także i poza planem. Trudno powiedzieć, co ich dokładnie łączyło – przez pewien czas dzielili mieszkanie, a Gilbert ponoć nawet kilkukrotnie prosił Szwedkę o rękę, nie otrzymując nigdy jednoznacznej odpowiedzi. Według jednej z krążących teorii, zamierzali się pobrać, ale Garbo nie pojawiła się na ceremonii. Mówiło się, że aktorka jest tak naprawdę lesbijką, a związek z Gilbertem świadczy jedynie o jej zagubieniu. Pewne jest natomiast, że tworzyli wspaniały duet ekranowy. W tamtym okresie wystąpili razem jeszcze w dwóch filmach, „Annie Kareninie” i „Władczyni miłości”, zapisując się w pamięci widzów jako jedna z piękniejszych par kochanków. Sceny, w których Garbo odchyla do tyłu głowę podczas pocałunku przeszły do historii kina. Później aktorka stosowała ten zabieg zresztą także i z innymi ekranowymi partnerami.
Garbo w Stanach zagrała łącznie w dziesięciu filmach niemych – wszystkie z nich okazały się hitami, a Szwedka bardzo szybko została największą gwiazdą wytwórni MGM. Mogła więc renegocjować swój kontrakt. Miała w garści ogromny atut – ona naprawdę chciała wrócić do domu; nie były to tylko gwiazdorskie pogróżki. Studio zdawało sobie z tego sprawę i zgodzono się na niemal wszystkie jej warunki. Oprócz większych pieniędzy, udało jej się wynegocjować kręcenie jedynie dwóch filmów rocznie, tak, aby mieć czas na wizyty w Szwecji. Jedną z nich odbyła po śmierci Stillera, który w 1927 roku wrócił do Sztokholmu i zmagał się z powikłaniami po zapaleniu opłucnej. Mówi się, że chodziła wtedy po jego mieszkaniu i dotykała używanych przez niego przedmiotów, tak jak potem robiła to w słynnej scenie „Królowej Krystyny”. Miała się też kiedyś przyznać, jakoby Stiller był jej jedyną prawdziwą miłością („Jeśli kogoś w moim życiu naprawdę kochałam, był to Stiller”).
Garbo mówi!
MGM mogło pozwolić sobie na wypuszczanie filmów niemych z Garbo nawet po tym, jak dźwięk w kinie stawał się coraz powszechniejszy. Ich gwiazda i tak przyciągała do kin tłumy – nie potrzebowała do tego technicznej rewolucji. W tej materii mógł z nią konkurować chyba jedynie Charlie Chaplin. Oczywistym było jednak, że w końcu i Garbo będzie musiała przemówić. Obawiano się o jej angielski, choć przez lata znacznie go poprawiła. W pierwszym filmie dla bezpieczeństwa wyraźnie zaznaczono, że jej postać jest imigrantką. Jej niski, zmysłowy głos sprawił jednak, że bardzo dobrze odnalazła się w nowej erze kina. „Annę Christie” Clarence’a Browna reklamowano hasłem „Garbo mówi!”, a jej pierwsza kwestia („Daj mi whisky i piwo imbirowe. Tylko nie żałuj, skarbie!”) przeszła do historii. Szwedka pokonała „barierę dźwięku”. Mało tego, film był najpopularniejszym tytułem 1930 roku, otrzymał znakomite recenzje, a także trzy nominacje do Oscara, w tym dla Garbo jako najlepszej aktorki pierwszoplanowej (w tym samym roku nominowano ją zresztą także za „Romans”, inny film Browna).
Jej kolejne filmy dźwiękowe również okazywały się wielkimi sukcesami. Wcieliła się choćby w tytułową rolę w filmie „Mata Hari”. Fascynacja jej osobą osiągnęła wtedy apogeum – podczas premiery w Nowym Jorku policja rozstawiona była na wszystkich większych ulicach, pilnując by nie doszło do zamieszek czy ataków paniki w zbierającym się pod kinami tłumie. Z innych jej filmów wyróżnić należy na pewno nagrodzonych Oscarem „Ludzi w hotelu”, „Damę kameliową” George’a Cukora (kolejna nominacja do Oscara dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej) czy nową adaptację „Anny Kareniny”.
W 1935 roku premierę miała zaś „Królowa Krystyna” – rola szwedzkiej królowej, która postanawia zrzec się tronu i pójść za głosem serca, wydawała się być wręcz napisana dla niej. Bez wątpienia jest to jedna z jej najlepszych kreacji i to z nią głównie jest dziś kojarzona. Nie bez znaczenia jest też fakt, że po latach znowu zagrała u boku Johna Gilberta. Była to zresztą jej własna decyzja. Dzięki swojej pozycji miała przyzwolenie wytwórni na wybór ról oraz aktorów partnerujących jej na planie. I choć rzadko z tego prawa korzystała, okazała się być lojana wobec dawnego przyjaciela, którego kariera po rewolucji dźwiękowej znacznie podupadła.
Mit Boskiej
Kamera wprost uwielbiała tę aktorkę. Bilety na jej filmy sprzedawały się jak świeże bułeczki – jeśli zyski z nich nie były rekordowe, to tylko z powodu wysokości gaż, jakie dostawała Garbo. Ale zasługiwała na nie. Jej obecność na ekranie wprawiała w zachwyt, a projekcje filmów z jej udziałem były niemal jak seanse hipnotyczne.
Według Davida Denby’ego, dziennikarza „The New York Times”, wystarczyło skinienie palca, aby miała u stóp cały świat. Jak pisał francuski socjolog Edgar Morin, „gwiazdy dyktują nam nasze zachowanie, gesty, pozy, wskazują, jak wyrażać zachwyt („o, cudownie, darling”) albo jak odmówić wielbicielowi, jak zapalić papierosa i wypuszczać dym, jak pić nie tracąc powabu, jak zapraszać gości, przyjmować podarunki, odmówić pocałunku… Gwiazdy odgrywają rolę społeczną i moralną”. Wytwórnia MGM doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo mogą wpływać na widzów najpopularniejsi aktorzy. Kino było wynalazkiem stosunkowo nowym i seanse miały olbrzymią siłę oddziaływania. Filmy i występujące w nich gwiazdy uzależniały, co trzeba było rozpatrywać również z perspektywy ekonomicznej. Garbo mogła być dla MGM kurą znoszącą złote jaja – by temu pomóc, zbudowano wokół niej mit.
Mit ten oparto na niedopowiedzeniu. Aktorka w pierwszych latach pobytu w Stanach bardzo słabo radziła sobie z angielskim. W towarzystwie Amerykanów czuła się nieswojo, a po kilku wyśmianych lapsusach językowych ostatecznie zdecydowano się, że jej sposobem na przyciągnięcie tłumów będzie… milczenie. Ostatniego oficjalnego wywiadu aktorka udzieliła w 1927 roku. Kreowano ją na niedostępną samotniczkę. Przylgnęły do niej słowa, które wypowiadała w filmie „Ludzie w hotelu” – „Chcę być sama”. Potem tłumaczyła, że w prawdziwym życiu nigdy nie użyła ich w taki sposób („Mówiłam o tym, że chcę, aby zostawiono mnie samą. A to co innego niż chęć bycia samotną”). Niemniej jednak, tajemniczość wokół jej postaci tylko wzmocniła jej mit, a także sprawiła, że kreowanie jej wizerunku przez producentów stało się o wiele łatwiejsze. Garbo traktowana była przez widzów niczym bogini, mityczna, tajemnicza istota. Nazywano ją sfinksem ekranu, białym płomieniem Szwecji, Boską Garbo… Jej mit wyszedł daleko poza filmowy ekran. W jaki sposób udawało się to osiągnąć?
Od kobiety do ikony
Już po sesji zdjęciowej Genthe’a zorientowano się, że to twarz Garbo jest jej największym atutem. To twarz, niezwykle proporcjonalna i bardzo plastyczna, sprawiała, że uroda aktorki nabierała na ekranie podtekstów mitycznych. Od „Symfonii zmysłów” zaczęto więc nagrywać ją w dużych zbliżeniach. „Garbo miała coś w oczach, czego się nie widziało, dopóki się jej nie sfotografowało w zbliżeniu. Wtedy można było widzieć jej myśli. Jeżeli musiała spojrzeć na jednego z partnerów z zazdrością, a na drugiego z miłością – nie potrzebowała zmieniać wyrazu twarzy. Gdy kierowała spojrzenie od jednego do drugiego, w jej oczach widać było wszystko. W filmie nikt tego przedtem nie potrafił” – mówił Clarence Brown, z którym współpracowała najczęściej.
Duży wpływ na wizerunek Garbo mieli więc operatorzy. To oni właśnie sprawiali, że jej twarz nie była już tylko zwykłą twarzą, a obliczem bogini. Jakie były ich techniki? Kamerę kierowali na jej oczy, próbowali w nie zajrzeć. We właściwych momentach rzucano zaś na aktorkę światło z góry. Garbo miała naturalne długie rzęsy i, w ten sposób oświetlone, rzucały one na policzkach cienie. Stało się to jej znakiem rozpoznawczym. Tego typu ujęcie występuje choćby w „Królowej Krystynie”. W ostatniej scenie widzimy główną bohaterkę idącą na dziób statku. Gdy zatrzymuje się, następuje zbliżenie, aż w końcu przed naszymi oczami ukazuje się nieruchoma twarz Szwedki. Zbliżenie jest duże – broda i pół czoła aktorki jest nawet ucięte. Patrzy ona w dal, linia jej oczu jest jakby wyostrzona. Kamera „zagląda” w nie. Wiatr rozwiewa jej włosy, muzyka robi się coraz głośniejsza, wreszcie ekran ciemnieje, film się kończy. Greta Garbo w całej swej okazałości – tak właśnie wygląda podsumowanie jej najważniejszej roli.
Prócz charakterystycznych ujęć twarzy, stosowano także specjalną technikę, jeśli chodzi o plany średnie i pełne. Aktorka nie należała do kobiet poruszających się z wielką gracją, toteż niektóre sceny kręcone były z użyciem zdjęć zwolnionych. Dzięki temu, nieco niezgrabne ruchy Garbo wydawały się wręcz majestatyczne. Na tworzenie się mitu wokół szwedzkiego sfinksa miał też wpływ typ ról, w jakie się wcielała. W zdecydowanej większości były to role melodramatyczne, niosące za sobą pewien smutek, powagę, niedopowiedzenie. Anna Karenina, królowa Krystyna, Mata Hari, Maria Walewska, a prócz tego np. śpiewaczka operowa, balerina, paryska kurtyzana… W jej filmografii trudno znaleźć postacie przeciętnych kobiet. No bo jak miała je grać, jeśli była mitem… Mit Grety Garbo to zachwycający, niedostępny dla „zwykłego człowieka”, tajemniczy ideał piękna – bogini ekranu. Kluczem było jednak sprawienie, aby mit ten wychodził poza salę kinową. Widz miał mieć wrażenie, że obcuje z boginią jako spójnym tworem, a nie tylko ogląda aktorkę wcielającą się w konkretną rolę. Założenie to było zresztą także podstawą karier późniejszych gwiazd, choćby Marilyn Monroe – jej życie prywatne miało przenikać się z występami przed kamerą.