GRETA GARBO. Bogini. Ikona. Mit.
Legenda w fotografiach
Tajemniczość, małomówność, a w pewnym momencie nawet całkowita rezygnacja z wywiadów okazały się być więc głównymi czynnikami budującymi mit Boskiej. Greta Garbo jest chyba pierwszym przypadkiem aktorki, dla której najlepszą promocją były… nieobecność i milczenie. Wszelkie pogłoski, teorie dotyczące jej osoby, doniesienia z życia prywatnego itd. tworzyły się więc takiej zasadzie, na jakiej tworzą się legendy – zasłyszane strzępy informacji przeobrażały się w spójną opowieść fascynującą tłumy. Szwedzka aktorka była niczym zagadka, którą za wszelką cenę chciało się rozwiązać. Jej mit żył własnym życiem, podlegał wielu interpretacjom, ale przede wszystkim opanowywał umysł – chciało się więcej i więcej.
Strategia MGM sprawdzała się. Jedyną formą bezpośredniej promocji Garbo były sesje zdjęciowe, przeprowadzane pod czujnym okiem przedstawicieli wytwórni. Garbo miała być fotografowana na wzór tego, jak robił to na początku jej hollywoodzkiej kariery Arnold Genthe. Przez ponad 10 lat aktorka miała nawet własnego fotografa. Do Clarence’a Sinclaira Bulla, choć był uznanym fotografem od lat zajmującym się portretami gwiazd filmu, ostatecznie przylgnął przydomek „The Man Who Shot Garbo”. Oboje mieli ze sobą świetny kontakt oraz darzyli się zaufaniem. Gdy w 1930 roku inny fotograf wykonał zdjęcia aktorki w ramach promocji filmu „Romans”, zażądała, aby Bull miał wyłączność na pracę z nią. To on był też autorem kolażu, w którym umieścił głowę Garbo na egipiskim sfinksie. Uważał, że Szwedka ma naturalny talent do pozowania – nazywał ją „Moną Lisą XX wieku”. MGM zatrudniło też słynnego projektanta Adriana i uczyniło go odpowiedzialnym za wszystkie stroje Garbo. Miały zachwycać, pasować do konwencji konkretnego filmu, ale jednocześnie tworzyć spójną wizerunkową całość.
Garbo się śmieje!
Garbo kręciła hit za hitem – po tym, jak pokonała barierę dźwięku wydawało się, że jej karierze nic nie zagraża. W 1937 roku w kinach pojawiła się jednak „Pani Walewska”, opowiadająca o romansie polskiej szlachcianki z Napoleonem Bonaparte. Film nakręcono z ogromnym budżetem, a zarządzone przy montażu dokrętki jeszcze go nadwyrężyły. Tylko wyjątkowa popularność wśród publiczności mogła uchronić go od klapy – tak się jednak nie stało. Była to jedna z bardziej dotkliwych porażek wytwórni MGM. Dodatkowo, Europa stała w obliczu wojny, a był to rynek bardzo istotny, jeśli chodzi o sprzedaż filmów z Garbo.
Długo trwało więc szukanie następnego scenariusza dla szwedzkiej aktorki. Pewność, że Szwedka bez względu na wszystko przyniesie ogromne zyski, ulotniła się. Ostatecznie, zdecydowano się na ryzykowne posunięcie i zmianę jej image’u na bardziej przystępny. Garbo wystąpiła w komedii, po raz pierwszy w swojej hollywoodzkiej karierze. Otoczona była jednak przez wybitnych twórców – scenariusz „Ninoczki” napisał m.in. Billy Wilder, reżyserował zaś Ernst Lubitsch. Film, w którym aktorka wciela się w rosyjską agentkę, był sukcesem nie tylko komercyjnym, ale też artystycznym. Do dziś uznawany jest za jeden z najlepszych z udziałem Garbo. Otrzymała za ten występ zresztą kolejną nominację do Oscara. Film spodobał się zarówno publiczności, jak i krytykom, a nowy wizerunek Szwedki okazał się być dobrym posunięciem. Widzowie byli zaintrygowani uśmiechniętą wersją swojej ulubienicy. „Ninoczkę” reklamowano zresztą parafrazą sloganu użytego przy promocji „Anny Christie” – na plakatach widniało hasło „Garbo się śmieje!”.
Garbo odchodzi
Ryzyko podjęte przy „Ninoczce” opłaciło się. Wojna w Europie sprawiła jednak, że Garbo – w rodzimej Szwecji wywołująca wręcz histerię – nie była już gwiazdą globalną. Poza tym, aktorka skończyła 35 lat, a jej ostre rysy twarzy coraz słabiej prezentowały się w oku kamery. Postanowiono więc pójść za ciosem i utrwalić wizerunek prezentowany przez nią w „Ninoczce” – jej następny film, „Dwulicowa kobieta”, także był komedią. Po raz drugi aktorka wystąpiła też u boku Melvyna Douglasa. Historia instruktorki narciarstwa, która podaje się za swoją siostrę bliźniaczkę, aby zmusić męża do powrotu do domu, nie jest już jednak tak subtelna jak „Ninoczka”. Aktorka słabo radziła z humorem sytuacyjnym – w niektórych scenach wygląda wręcz karykaturalnie. Film przyniósł słabe opinie krytyków i jedynie zadawalające wyniki w box-office. Ludzie nie chcieli oglądać takiej Garbo. Za współpracę podziękował jej też Adrian, twierdząc, że jeśli glamour opuścił Szwedkę, on też musi to zrobić. „Dwulicowa kobieta” była jego ostatnim filmem dla wytwórni MGM. „Chcieli z niej zrobić dziewczynę w swetrze, tzw. ‘typową Amerykankę’. Ale ona stworzyła dla siebie przecież konkretny wizerunek. Jeśli niszczy się tę iluzję, niszczy się ją samą” – mówił, tłumacząc swoje odejście.
Choć według powszechnej opinii, Garbo po tej porażce zdecydowała się zakończyć karierę w trybie natychmiastowym, po latach okazało się to nieprawdą. Podpisała kontrakt na następny film, ale ostatecznie zdjęcia do niego nigdy się nie rozpoczęły. Przerwa w pracy przedłużała się. Aktorka początkowo chciała powrócić przed kamerę po zakończeniu wojny, ale potem coraz bardziej się tego bała. Zdawała sobie sprawę z upływającego czasu, zostawiającego ślady na jej urodzie. Polubiła też nowy styl życia, do którego szybko się przyzwyczaiła. Podobno nie była zainteresowana powrotem na plan nawet wtedy, gdy zaproponowano jej główną rolę w słynnym „Bulwarze Zachodzącego Słońca”.
Garbo znana z kinowego ekranu przestała istnieć – bogini zstąpiła na ziemię i wmieszała się w tłum zwykłych śmiertelników.
Przyznała potem, że była zmęczona Hollywood. Nie lubiła swojej pracy i bywały dni, kiedy musiała zmuszać się, aby przyjść na plan. Chciała żyć innym życiem. Dzięki niebotycznym gażom otrzymywanym w drugiej części kariery i talencie do inwestowania pieniędzy, Garbo mogła pozwolić sobie na długoletnie życie we względnym luksusie zdala od Fabryki Snów. Zamieszkała w Nowym Jorku i odcięła się od świata filmu. Jej mit jednak nie umarł. Biały Płomień Szwecji silnie zakorzenił się w świadomości widzów, którzy wciąż wspominali pierwszą hollywoodzką ikonę, pomimo pojawienia się nowych obiektów kultu. Garbo była niczym nierozwiązana zagadka, tajemnica, która pozostała nieodkryta. Uważano, że uciekła z Hollywood, powtarzając swoje słynne „Chcę być sama”. Jej gwiazda nie gasła przecież stopniowo, ale po prostu zniknęła z horyzontu. I to zapewniło jej nieśmiertelność.
Tajemnica za ciemnymi okularami
Jej legenda trwała. Teorie dotyczące Garbo i jej życia po „Dwulicowej kobiecie” mnożyły się. Przez długie lata odsyłała jednak wszystkich biografów i dziennikarzy z kwitkiem. Miała znajomych, zatrudniała gosposię, spotykała się ze swoją bratanicą, ale prowadziła raczej samotne życie. Możliwe, że cierpiała na depresję. Plotek było wiele – ponoć żyła w ukryciu, ponieważ była w homoseksualnym związku, według pewnych informatorów przyjaźniła się z Michaelem Jacksonem, miała też oślepnąć. Również w czasach jej kariery tego typu doniesień powstawało całe mnóstwo. I choć napisano wiele biografii Garbo, żadna z nich nie daje stuprocentowej pewności, które z tych informacji są prawdziwe, a które nie. Nawet najbardziej wnikliwa z nich, „Abdykacja królowej” Barry’ego Parisa (mająca pokazywać aktorkę „taką, jaką naprawdę była” i rozprawiać się z mitami na jej temat) może jedynie próbować odkryć Garbo jako człowieka. Taką znali ją bowiem chyba tylko ci, którzy byli przy niej w rodzimej Szwecji, zanim została gwiazdą. Już jej nauczyciel w Królewskiej Szkole Dramatycznej w Sztokholmie mówił, że Greta „nie miała odwagi, aby być w pełni sobą”.
Po zakończeniu kariery często widywano ją chodzącą po Manhattanie. Mówi się, że lubiła spacery w deszczu, ponieważ pod parasolem mogła pozostać anonimowa. Garbo w mieście traktowana była niczym UFO – raz po raz ktoś donosił, że widział ją oglądającą wystawy sklepowe, kupującą warzywa czy obserwującą ludzi w wypożyczalniach filmów dla dorosłych. Inni zastanawiali się, czy przeprowadziła się do Szwecji, czy szykuje się na swój wielki powrót do kina, czy w ogóle jeszcze żyje… Siwa kobieta w dużych ciemnych okularach stała się legendą Nowego Jorku. Wypatrywano jej. Niektórzy twierdzili, że z nią rozmawiali, a nawet gościli w swoim domu. Motyw ten wykorzystał zresztą Sidney Lumet w swoim filmie „Garbo mówi” z 1984 roku.
Swego czasu głośno było też o anegdotce opowiadanej przez broadwayowską aktorkę Mary Martin, do której drzwi pewnego dnia zastukała nieznajoma kobieta. Miała powiedzieć: „Nazywam się Greta Garbo, mieszkam po drugiej stronie ulicy. Kiedy odczuwam samotność, obserwuję przez okno panią, pani męża i dzieci. Wyglądacie tak sympatycznie, że pomyślałam, iż nie będzie pani miała nic przeciwko, jeśli przyjdę zawrzeć znajomość…”. Takich historii znaleźć można zresztą mnóstwo. Dla ludzi, którzy mieli okazję wypić z Garbo herbatę czy pomagać jej w zakupach, były to jedne z najbardziej ekscytujących momentów w życiu. Prawdopodobnie poznała też kilka młodych osób, które zostały jej partnerami od spacerowania. Na ile takie opowieści są jednak prawdziwe, pewnie nigdy się nie dowiemy.
*
Mit Boskiej Garbo przetrwał – mimo że wciąż zdarzało się, aby ludzie wspominali o starej kobiecie w długim płaszczu krążącej po Manhattanie, ogólne wyobrażenie o szwedzkim sfinksie było takie samo, jak za czasów jej świetności. Publiczność nie oglądała jej starzenia się oraz upadku kariery – myśląc o niej, ludzie mieli pamiętać ostatnią scenę „Królowej Krystyny”. I tak też było.
Aż pojawił się Ted Leyson – amerykański paparazzi, który w latach osiemdziesiątych postawił sobie za cel uwiecznić zmienione oblicze aktorki. Śledził ją kilka lat – 9 kwietnia 1990 roku, zaledwie kilka dni przed śmiercią Garbo, wykonał jej ostatnie zdjęcie. Patrzy z niego na nas stara, przestraszona kobieta. Jej długie siwe włosy zakrywają całą prawą część twarzy – twarzy zniszczonej i schorowanej. Czerwona szminka na ustach wygląda karykaturalnie, oczu praktycznie nie widać – przykryte są wielkimi okularami z przyciemnionymi szkłami. Kamera nie mogłaby już w nie zajrzeć.
Tak właśnie wygląda ostatnie zdjęcie bogini – przykre, zupełnie niepotrzebne, będące dowodem na to, że żyjemy w czasach, w których nie ma już miejsca na tajemnicę…