Gabinet grozy II. Polecamy HORRORY na HALLOWEEN
Tomasz Raczkowski
Hereditary (2018), reż. Ari Aster
Na tegoroczne Halloween polecam znakomity debiut jednej z najnowszych gwiazd kina grozy, Ariego Astera. Tym, którzy nie widzieli, polecam nadrobić. Tym, którzy widzieli, polecam powtórzyć, bo to po prostu świetny horror jest. Dziedzictwo udowadnia, że nie ma nic straszniejszego niż własna rodzina i brzemię krwi, która płynie w naszych własnych żyłach. Katalizatorem akcji jest śmierć cierpiącej na zaburzenia psychiczne nestorki rodziny, której postać naznaczyła nieodwracalnie życie jej córki, Annie, i nawet po śmierci kładzie się długim cieniem na codzienności najbliższych. Po śmierci babci, w życie rodziny wkradają się depresja, alienacja i wzajemne antypatie, a także nadprzyrodzone zjawiska i majaczący gdzieś na horyzoncie tajemniczy kult. Z każdą minutą atmosfera gęstnieje.
Aster łączy rzetelną psychologiczną tragedię zbudowaną wokół tematu żałoby i najwyższej próby techniki ekranowego straszenia – znakomicie gra z przestrzenią kadrową, zaskakuje nagłymi zwrotami, nie boi się sensownie osadzonego w narracji jump scare’a, a przede wszystkim trzyma cały film w mrocznym i wysmakowanym kluczu estetycznym, pozwalającym wykreować klimat nieustannego zagrożenia, paranoi i wątpliwości co do zdrowych zmysłów protagonistki granej przez Toni Collette. Oprócz wciągającej, trzymającej na krawędzi fotela fabuły, Dziedzictwo posiada też kilka niezbywalnych atutów wizualnych – niepokojącą kreację dotkniętej dysplazją Milly Shapiro, świetnie zaprojektowaną przestrzeń położonego na odludziu domu (Aster stworzył ważnie grającą przestrzeń domową jeszcze przed Bongiem i Parasite), a także wywołujący ciarki na plecach motyw tworzenia miniatur. Poszczególne sceny trudno zapomnieć, a atmosfera filmu pasuje idealnie na Noc Duchów.
Jan Brzozowski
Upadek (2019), reż. Jonathan Glazer
Las, środek nocy. Wściekły, zamaskowany tłum energicznie potrząsa drzewem, na którym ukrywa się mężczyzna. Po chwili ofiara ląduje na ziemi – zostaje błyskawicznie schwytana i triumfalnie obfotografowana. Na jej szyi dosłownie zaciska się pętla. Przed oczami widza dokonuje się brutalna egzekucja – tłum wrzuca bezbronnego bohatera do studni, śledząc następnie, jak sznur powoli znika w bezdennych ciemnościach.
Czym jest krótkometrażowy, niespełna sześciominutowy film Jonathana Glazera? Ekranizacją koszmaru sennego? Sugestywną alegorią faszyzmu? Artystyczną prowokacją? Zagadką? Ostrzeżeniem? Twórca nie narzuca nam żadnej interpretacji, tłumacząc w wywiadach, że film powinien mówić sam za siebie (podrzuca jednak pewne tropy, zdradzając na przykład, że scena fotografowania ofiary zainspirowana została zdjęciami synów Donalda Trumpa, pozujących do zdjęć z martwą zwierzyną). To z tego nastawienia wyrastają najprawdopodobniej dość nietypowe okoliczności premiery Upadku – film Glazera po raz pierwszy zaprezentowany został na antenie BBC, na 5 minut przed emisją popularnego programu komediowego Live at the Apollo. Bez żadnych zapowiedzi i okrojony z napisów końcowych.
Dla mnie Upadek jest przede wszystkim znakomicie zrealizowanym, niesamowicie niepokojącym shortem. Glazer potrafi wydobyć napięcie z każdego, nawet najbardziej prozaicznego ujęcia – 86-sekundowe, powolne zbliżenie na ześlizgujący się sznur niemalże dosłownie dociska odbiorcę do ziemi. Doskonale wiemy bowiem, co znajduje się na jego końcu. Precyzja wykonania w przerażający sposób rymuje się tutaj z emocjonalnym chłodem egzekutorów, którzy wprowadzają swoje plany w życie bez najmniejszego wahania, nie napotykając na swojej drodze żadnego oporu. Po zakończonym przedstawieniu każdy wyrusza w swoją stronę, momentalnie tracąc zainteresowanie efektem zbiorowych poczynań. Kamera wędruje natomiast do wnętrza studni – tam cudem ocalony bohater rozpoczyna mozolną wędrówkę ku powierzchni. Odgłosy jego ostrożnej wspinaczki zostają z widzem na długo po napisach końcowych.
Krzysztof Nowak
Czarne święta (1974), reż. Bob Clark
Choć zaledwie 2 lata temu w kinach pojawił się remake wspomnianego tytułu, pozwolę sobie go zignorować i udawać, że nigdy się nie wydarzył. Tymczasem oryginalne Czarne święta to jeden z protoplastów gatunku slasherów i wciąż znakomity jego przedstawiciel, nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy odmienny w stosunku do klasycznych tego typu tytułów. A przy okazji dobry filmowy wybór zarówno na tegoroczne halloween, jak i nadchodzące Święta. Fabuła opowiada bowiem o grupie studentek spędzających przedświąteczną przerwę w nauce w domu studenckim, w którym zaczyna terroryzować je nieznany psychopata.
Trikiem, który właściwie zadecydował o nieśmiertelności omawianego tytułu, okazał się pomysł z przedstawieniem części akcji z perspektywy pierwszej osoby – ale nie ofiary, lecz oprawcy. W związku z tym obserwując świat jego oczami, wślizgujemy się niepostrzeżenie do domu Bogu ducha winnych kobiet, podglądamy ich codzienność, słuchamy wymian zdań lub delikatnych kłótni, a czasami także podążamy za nimi. Motyw voyeurystyczny, z perwersyjnych przyczyn od zawsze atrakcyjny w kinie, podbity jest tu dodatkowo senną atmosferą, sprawiającą wrażenie, jakbyśmy byli uczestnikami czyjegoś koszmaru. Przekłada się to jednocześnie na tempo filmu, będące dla niektórych jego największym minusem – nie będę bowiem ukrywał, że Czarne święta są slasherem dla cierpliwych, tych, którzy są w stanie dać się ponieść niepokojącej aurze, a niekoniecznie po prostu krwawym zabójstwom (ich tu zwyczajnie nie ma).
Osadzony w jednej lokacji, sporej wielkości domu, po którym zabójca przemieszcza się ze zręcznością i wyczuciem godnym bohatera gry skradankowej, oddziałuje na nasz strach przed naruszeniem prywatności i bezpieczeństwa. Ofiary, przez długi czas nieświadome obecności oprawcy w ich najbliższym otoczeniu, spokojnie oddają się przygotowaniom świątecznym, co jakiś czas otrzymując od niego co najwyżej niepokojące telefony, przeważnie wypełnione groźbami i bluzgami. Dopiero kiedy odnajdują pierwsze ciało, orientują się o realności czyhającego na nie zagrożenia, co przekłada się na typowe dla gatunku histeryczne zachowania (choć dla mnie najzupełniej zrozumiałe). Jeżeli tylko nie boicie się niespiesznego tempa i oniryzmu kojarzonego raczej z kinem poetyckim niż z horrorami, a widowiskowe zgony nie są dla was warunkiem koniecznym do spełnienia do wysokiej oceny tego typu tytułu, to serdecznie polecam zapoznać się z tym zapomnianym i zdecydowanie niedocenianym klasykiem filmów o psychopatycznych mordercach. Wesołych świąt?
Łukasz Budnik
Nocna msza (2021), reż. Mike Flanagan
Wyłamię się i postawię na serial, konkretnie na Nocną mszę Mike’a Flanagana, którą od kilku tygodni możemy oglądać na Netfliksie. Do seansu podszedłem nie obejrzawszy nawet zwiastuna i wiedząc jedynie, że fabuła skupia się na niewielkiej, zamieszkałej na wyspie społeczności w której pojawia się nowy ksiądz; po Nocną mszę sięgnąłem głównie ze względu na sympatię do poprzednich dzieł Flanagana.
Także tym razem się nie zawiodłem. Flanagan w przewrotny i inteligentny sposób wykorzystuje motywy z kina grozy, aby opowiedzieć o wierze i jej braku, śmierci i przemijaniu. Co częste w jego filmografii, zamiast na straszeniu, woli skupić się na bohaterach, ich relacjach i rozterkach. W kapitalny sposób przedstawia niezwykle wierzącą społeczność i to, jak łatwo można zmanipulować całą grupę ludzi oraz jakie efekty to przynosi. Zagłębianie się w psychikę postaci, zarówno poprzez ich poczynania, jak i uzewnętrznianie się w świetnych monologach, to najjaśniejszy punkt Nocnej mszy. Flanagan buduje napięcie już od pierwszego odcinka, a kulminacja następująca w odcinku poprzedzającym finał trzyma na krawędzi fotela – dawno nie widziałem sceny, która byłaby jednocześnie tak nieprzyjemna, fascynująca i ekscytująca; w mojej opinii to zdecydowanie ścisła czołówka najlepszych filmowych i serialowych momentów tego roku. Wszystko to wsparte jest kapitalnym aktorstwem, z Samanthą Sloyan i Hamishem Linklaterem na czele. Ta pierwsze wspaniale gra dewotkę, która w imię wiary jest zdolna do wszystkiego, z kolei Linklater tworzy na ekranie charyzmatyczną, wielowarstwową postać księdza i zwyczajnie magnetyzuje.
Serdecznie polecam Nocną mszę – nie nastawiajcie się jednak na wielkie straszenie, a raczej na fascynujące, klimatyczne studium postaci, zgrabnie wykorzystujące horrorowe schematy.