Gabinet grozy II. Polecamy HORRORY na HALLOWEEN
Miłośnicy horrorów nie potrzebują Święta Halloween, by oglądać filmy ulubionego gatunku, ale to zawsze okazja do zarekomendowania dobrego horroru tym, którzy nie siedzą tak głęboko w kinie grozy. Rok temu redaktorzy niniejszego serwisu stworzyli halloweenowy zestaw (link) i znowu otwieramy nasz gabinet, by przedstawić propozycje nocnych seansów.
Mariusz Czernic
Wioska przeklętych (1960), reż. Wolf Rilla
Na Netflixie można obejrzeć Wioskę przeklętych (1995) Johna Carpentera i na pewno więcej osób kojarzy tę wersję. Warto więc przypomnieć znakomity pierwowzór będący adaptacją Kukułek z Midwich (1957) Johna Wyndhama. Prawa do książki zostały zakupione jeszcze przed publikacją, a Stirling Silliphant napisał scenariusz pod amerykańskie realia. W pewnym momencie zapadła decyzja, by z tego materiału stworzyć thriller na wskroś brytyjski (zresztą akcja w książce rozgrywa się w brytyjskim Midwich, a nie kalifornijskim, jak w remake’u Carpentera). Reżyser Wolf Rilla, z pochodzenia Niemiec, jest dziś kojarzony jako autor tego jednego filmu – w momencie kręcenia Wioski przeklętych był twórcą m.in. niskobudżetowego brytyjskiego thrillera Witness in the Dark (1959) o niewidomym świadku morderstwa.
Fantastyka grozy lat 50. to fascynujący nurt filmowy, bo przedstawiony w nich nierzeczywisty świat często ukrywa komentarz nt. współczesności. Większość najlepszych dzieł gatunku – a omawiana produkcja bez wątpienia należy do tej grupy – to alegorie współczesnych zagrożeń i lęków, które czekają na człowieka w wypełnionych atmosferą nieufności powojennych realiach. Gdy Anthea Zellaby (Barbara Shelley) w bardzo oryginalny sposób informuje męża (George Sanders), że spodziewa się dziecka, jeszcze nie przypuszcza, że to początek wielkich problemów. Wraz z ich synem przychodzi na świat kilkunastu nowych potomków w Midwich, które – jak się okazuje – są ze sobą powiązane telepatyczną relacją. Ma to związek z tajemniczym uśpieniem wszystkich mieszkańców wioski – wtedy doszło do zapłodnienia, którego ofiarami padły także dziewice.
Jak kukułki podrzucają swoje jaja do gniazd innych ptaków, tak tutaj ktoś znalazł sposób, by podrzucić swoją własność na obcym terenie. Jaki może mieć w tym cel?! Film Wolfa Rilly to świetne kino grozy z użyciem subtelnych środków budowania napięcia i atmosfery strachu z masą kapitalnych pomysłów (najdoskonalszy to rozbijanie muru z cegieł znajdującego się w ludzkiej głowie). Niezapomniany jest efekt świecących oczu – dziś może się wydawać dość prosty, ale w tamtych latach wymagał wyjątkowej wyobraźni (posiadał ją Tom Howard, laureat dwóch Oscarów, m.in. za efekty do filmu o duchach pt. Seans, 1945). Film odniósł ogromny sukces kasowy i zdobył uznanie krytyków. Wysoka pozycja tego dzieła w historii gatunku (zarówno horroru, jak i science fiction) jest zrozumiała, bo film nic nie stracił ze swojego dawnego uroku i siły przekazu. Motywy, które podejmuje – zniewolenie i przejęcie kontroli nad ciałem i umysłem, niszczenie ogniska domowego za sprawą najmłodszych, niby-niewinnych domowników – to są sprawy, które wymagają rozbicia w umyśle muru z cegieł i zastanowienia się nad nimi. W filmie ukazane są z dbałością o stronę wizualną i z dużą oryginalnością (oczywiście na gruncie filmowym, tzn. pomijając związek z literackim pierwowzorem).
Filip Pęziński
Candyman (1992), reż. Bernard Rose
Studentka z Chicago Helen Lyle (Virginia Madsen) pisze pracę o miejskich legendach i współczesnym folklorze. Gdy słyszy opowieść o Candymanie, zmorze z hakiem zamiast ręki, która nawiedza czarne osiedle socjalne Cabrini-Green, Helen przekonana jest, że znalazła wymarzony temat do swojej pracy. Szybko zaczyna jednak rozumieć, że Candyman (Tony Todd) może być prawdziwy…
*
Pierwotnie akcja Candymana – podobnie jak opowiadanie, które go inspirowało – miała toczyć się w Wielkiej Brytanii, ale ostatecznie reżyser Bernard Rose przeniósł ją do amerykańskiego Chicago i Candymanie ukazał to, jak jako obcokrajowiec widział Amerykę. Swój scenariusz konsultował z NAACP (Krajowym Stowarzyszeniem na rzecz Popierania Ludności Kolorowej), a czarnoskórą część obsady zachęcał do wytykania mu ewentualnych krzywdzących stereotypów.
Candyman to w moim odczuciu jeden z najciekawszych filmów lat 90. Zaczynając seans filmu Rose’a, przekonany byłem, że oglądać będę kolejny niezobowiązujący i archaiczny slasher. Zamiast tego dostałem niezwykle klimatyczne i inteligentne kino grozy o bardzo mocnym zacięciu społecznym i rasowym. Nie tylko świetnie napisanym, ale też fenomenalnie zrealizowanym – zdjęcia i muzyka w oryginalnym Candymanie to absolutnie najwyższa półka, podobnie jak aktorski duet znakomitego Tony’ego Todda (aż trudno uwierzyć, że rolę pierwotnie miał zagrać Eddie Murphy) i absolutnie magnetycznej Virginii Madsen.
Za kreacją aktorki stoi jednak dość ponura historia. Reżyser Bernard Rose zmuszał ją na planie do poddawania się hipnozie, co było dla Madsen – jak można się domyślić – bardzo niekomfortowe. Aktorka zdecydowała się zaprotestować dopiero, gdy zorientowała się, że nie pamięta całego dnia spędzonego na planie.
*
Candyman doczekał się dwóch nieudanych sequeli, a wśród niezrealizowanych projektów wymienić można także prequel, czwartą część serii i crossover z inną legendą horroru, Hellraiserem. W tym roku na ekranach kin oglądać mogliśmy z kolei swoisty reboot serii, a w rzeczywistości kontynuację oryginalnego filmu. Candyman z 2021 roku był projektem chcącym ambitnie wejść w dialog z oryginałem oraz zmierzyć się ze współczesnymi problemami rasowymi Ameryki, ale ostatecznie zawiódł na poziomie scenariusza i – mam wrażenie – ostatecznego montażu. Szkoda o tyle, że jednym ze scenarzystów był Jordan Peele, twórca oscarowego Uciekaj!.
Jacek Lubiński
Nie płacz, Charlotto (1964), reż. Robert Aldrich
Southern gothic to podgatunek horroru rządzący się własnymi prawami. Osadzone na – jak nietrudno się domyślić – głębokim Południu filmy to moralne przypowieści, które straszą przede wszystkim upiorami drzemiącymi w samych ludziach, nierzadko wynikającymi z przeróżnych uprzedzeń i lęków (bynajmniej nie jedynie rasowych). Nie inaczej jest w przypadku filmu Roberta Aldricha o obłąkanej demonami przeszłości Charlottcie, nad którą bezustannie wisi widmo krwawej zbrodni sprzed lat. Doprowadza bohaterkę na skraj szaleństwa oraz skazuje na życie w izolacji, pośród reliktów bogatych przodków, którzy pozostawili jej fortunę, ale też i fatum klasowej przynależności. Grająca główną rolę Bette Davis jawi się w swej olbrzymiej posiadłości niczym Bestia w zamku z klasycznej baśni. Wrogo nastawiona do ludzi z zewnątrz, jest przez nich notorycznie wyśmiewana i mieszana z błotem. I podobnie jak ona wzbudza strach – zwłaszcza z dubeltówką u boku. Za Piękną uznać można z kolei jej przybywającą pewnego dnia na pomoc kuzynkę Olivię de Havilland – zmarłą niedawno długowieczną damę starego Hollywood, tutaj zastępującą pierwotnie zaangażowaną do tej produkcji Joan Crawford (widoczną przez moment w jednym ujęciu). Lecz pozory mylą, jak zresztą wszystko inne w tej historii…
Twórca Co się zdarzyło Baby Jane? ewidentnie celował tutaj w powtórzenie sukcesu poprzednika, co widać nie tylko w powyższej obsadzie (uzupełnionej jeszcze takimi tuzami jak Joseph Cotten, Bruce Dern, George Kennedy i Mary Astor w jej ostatniej roli), ale i w scenariuszu, który oparto na krótkim opowiadaniu pod tytułem… Co się zdarzyło kuzynce Charlotte?. Poniekąd mu się to udało, bo film zgarnął aż siedem nominacji do Oscara. Niestety żadna nie zamieniła się na statuetkę i choć produkcja dobrze poradziła sobie w kinach, to zarobiła także zdecydowanie mniej od sławniejszej poprzedniczki. Być może właśnie przez rezygnację z projektu Crawford, która wówczas zmagała się z różnymi problemami i została ostatecznie w brzydkim stylu odsunięta od dalszych zdjęć. Niemniej dychotomię Baby Jane udało się zachować, a pojedynek de Havilland z Davis – acz z pewnością pozbawiony kontekstu oraz charakterystycznej dwuznaczności – jest równie wysmakowany i angażujący, i już choćby dla niego warto się tym dziełem zainteresować.
Nie jest to przy tym typowy straszak, bo choć nie brakuje w nim momentów czystej grozy oraz odważnego jak na ówczesne lata (i robiącego wrażenie nawet po latach) gore, to w pierwszej kolejności jest to thriller psychologiczny o udręczonej kobiecie na skraju załamania nerwowego. Jak i skromny kryminał o poszukiwaniu prawdy. W kluczowych scenach na pierwszy plan wychodzi też specyficzny humor, głównie dzięki kradnącej show bardziej utalentowanym koleżankom, rewelacyjnej Agnes Moorehead, która jako jedyna z obsady dostała za swój występ Złoty Glob. Sprawia to, że całość jest prawdziwą karuzelą nastrojów, potrafiącą zmienić nagle klimat o 180 stopni – szczęśliwie bez negatywnego wpływu na odbiór. Warto wyróżnić też piosenkę tytułową, również nominowaną do Złotego Rycerza. Ten niecodzienny dla gatunku zabieg jest swoistą zapowiedzią przygód Freddy’ego Kruegera i innych przyszłych legend miejskich. Choć film Aldricha – na co dzień kojarzonego z czysto męską rozrywką autora słynnej Parszywej dwunastki – wyraźnie czerpie swoje inspiracje z Widma Henri-Georgesa Clouzota, jednocześnie pozostając wiernym światu wykreowanego przez Tennessee Williamsa. Rzecz zdecydowanie dla fanów pozytywnych skrajności.