Futurystyczne przygody Charltona Hestona
Charlton Heston (1923-2008) urodził się, żeby zagrać bohaterskiego łowcę przygód w filmie science fiction. Nie dość, że natura obdarzyła go wydatną, kwadratową szczęką niczym u Supermana oraz przenikliwymi błękitnymi oczami, to dodatkowo urodził się jako John Charles Carter, dzieląc imię i nazwisko z protagonistą serii związanej ze światem Barsoom pióra Edgara Rice’a Burroughsa.
Na dużym ekranie zadebiutował już jako szesnastolatek, grając tytułową rolę w Peer Gynt (1941) – ekranizacji sztuki Henrika Ibsena. Po wojnie, w której brał czynny udział, oddawał się swojej fascynacji teatrem i grał na Broadwayu, by w 1950 roku trafić do mekki aktorstwa, Hollywood.
Dzięki swoim fizycznym uwarunkowaniom szybko odnalazł się w konkretnych typach ról, najczęściej silnych i charyzmatycznych bohaterów kina historycznego i biblijnego.
Wcielał się między innymi w role Marka Antoniusza (trzy razy), Buffalo Billa, Rodrigo Diaza, prezydenta Andrew Jacksona (dwa razy), kardynała Richelieu (dwa razy), Mojżesza, Michała Anioła, Jana Chrzciciela, a nawet… Boga. Natomiast za tytułową rolę w Ben-Hurze (1959) Williama Wylera otrzymał statuetkę Oscara. Aktywista społeczny, który brał udział m.in. w marszu na Waszyngton w 1963 roku, a także przeznaczał spore sumy pieniędzy na cele charytatywne. Był przykładem idealnego Amerykanina i mężczyzny, a jednocześnie wesołym człowiekiem, który nie brał siebie zbyt poważnie (czego przykładem mogą być jego występy w Świecie Wayne’a 2 i Prawdziwych kłamstwach). Z tego powodu w drugiej połowie lat 60. postanowił, przynajmniej na chwilę, zerwać ze swoim typowym ekranowym wizerunkiem i w ciągu pięciu lat wystąpił w czterech znaczących filmach sci-fi przedstawiających postapokaliptyczną Ziemię. Mimo krótkiego romansu z gatunkiem udało mu się wykreować niezwykle wyrazistych bohaterów, którzy na stałe wpisali się do kanonu kina fantastycznonaukowego.
Planeta Małp (1968) Pojawiła się dziewięć lat przed Gwiezdnymi wojnami i to ona tak naprawdę rozpoczęła produkcyjne szaleństwo związane z wysokobudżetowymi oraz kasowymi space operami, wyciągając z małego ekranu konwencje znane z przygód Johna Cartera, Flasha Gordona, Bucka Rogersa czy załogi statku Enterprise.
Film w reżyserii Franklina J. Schaffnera, będący luźną adaptacją powieści La Planète des singes (1963) francuskiego pisarza Pierre’a Boulle’a, powstał w 1968 roku. Legendarny Rod Sterling – twórca serialu Strefa mroku – zamienił dosyć prostą satyrę społeczną z małpami w tle w wielkie widowisko, doprawiając ją tak kojarzonym z jego produkcjami zaskakującym zakończeniem (sam Heston, w swojej autobiografii, stwierdził nawet, że to właśnie film Schaffnera stworzył gatunek space opery). Jednak dopiero wielkie zaangażowanie w projekt Charltona Hestona, który z miejsca zakochał się w niezwykłym koncepcie, doprowadziło do zgody dystrybutorów na realizację filmu.
Podobnie jak Dziecko Rosemary (1968) Romana Polańskiego wywróciło do góry nogami gatunek horroru – zabierając zjawy oraz upiory z mrocznych zamków lub lasów i umieszczając je w miejskiej dżungli, gdzie miały odtąd zmieniać życia przeciętnych rodzin w piekło, a co drugie dziecko okazywało się antychrystem, dzięki czemu w filmoznawców z zacięciem socjologicznym wstępowała nowa energia – tak film Schaffera wyrwał w pewien sposób fantastykę naukową z rąk przerażających kosmitów i zagrożenia nuklearnego okresu zimnej wojny (chociaż nie całkowicie), pozwalając wrócić kinomanom do czasów świetności pulpowych magazynów.
Dzieło Shaffnera przedstawia niezwykle oryginalną wizję postapokalipsy i mimo że odchodzi od ram gatunkowych wytyczonych przez poprzednią dekadę, to w swoisty sposób kumuluje związane z nią zagrożenia. Trafiamy do świata, w którym ludzkość sama w końcu doprowadziła do zagłady gatunku, zamieniając Ziemię w atomową pustynię, a inteligentne małpy na zgliszczach ludzkiej cywilizacji zbudowały nową – jednak zrobiły to tylko pozornie, ponieważ ostatecznie doprowadziły jedynie do zamiany ról. Człowiek w świecie wykreowanym przez scenarzystów filmu pochodzi od małpy i nieważne, kto będzie siedział w klatce, błędy i tak zostaną powtórzone. Jeszcze przed pojawieniem się George’a Taylora człekokształtne powoli gubiły się w ludzkich niedoskonałościach – skrępowane przez dewocję i społeczne podziały, doprowadzające do nierówności. Każda z trzech ras (goryle/wojownicy, szympansy/naukowcy, orangutany/politycy) chciała mieć większą kontrolę, a pojawienie się rozumnej istoty ludzkiej przyspieszyło tylko nieunikniony wybuch (a w przypadku drugiej części serii jest to nawet dosłowne rozwiązanie).
W finale filmu Taylor, z typową dla Hestona patetyczną manierą, wykrzykuje znamienne: W końcu naprawdę nam się udało! Wy szaleńcy! Zniszczyliście ją! Niech was diabli! Niech was wszyscy diabli!, podsumowując główny wątek całej tej zjawiskowej eskapady. W Planecie małp same małpy były jedynie dodatkiem do przedstawienia fatalizmu związanego z kondycją ludzką ery wyścigu zbrojeń – jak mówił Einstein: Nie wiem, jaka broń będzie użyta w III wojnie światowej, ale IV będzie na kije i kamienie.
Film był ogromnym widowiskiem, w którym Charlton Heston całkowicie przewartościował dotychczas funkcjonujący wizerunek głównego bohatera kina sci-fi. Nie był już ubranym w marynarkę i koszulę everymanem, który przypadkowo odkrywał głęboko zakonspirowaną inwazję (jak Kevin McCarthy w Inwazji porywaczy ciał, 1958) lub żądnym wiedzy naukowcem, stającym twarzą w twarz z nieznanym, które go przerasta (np. Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza, 1957 lub Mucha, 1958). Astronauta George Taylor nie trafia przypadkowo na zagrożenie, a z własnej woli wyrusza w nieznane, niczym w klasycznych filmach przygodowych. Po rozbiciu się na nieznanej planecie, 2006 lat w pozornej przyszłości, postać Hestona z miejsca przejmuje kontrolę i jawi się jako niestrudzony bohater – uosabiany przez niezniszczalną komiksową szczękę aktora, bujną brodę i naprężone muskuły. Nawet gdy wpada w ręce inteligentnych małp i przeżywa upadlające tortury, ani na chwilę nie traci charyzmy. Widz nie może się z nim uosabiać, tak jak z większością bohaterów „atomowego” kina sci-fi, ponieważ Taylor wpisuje się już w ramy kreacji komiksowej, wyidealizowanej. Opuszczając ziemię, oderwał się równocześnie od sobie podobnych i w świecie, którym rządzą małpy, staje się ostatnią nadzieją ludzkości – nietzscheańskim ubermenschem – który gołymi rękami przedziera się przez zastępy nieludzkich przeciwników, zdobywa piękną kobietę i na koniu odjeżdża wzdłuż plaży. Jak wspomina sam Heston w swojej autobiografii zatytułowanej In the Arena: Pierwszy film o Małpach miał bardzo filozoficzne przesłanie. Komandor Taylor jest cynicznym mizantropem, tak bardzo oddalonym od swoich bliźnich, że prawdopodobnie podświadomie skazał się na wygnanie z Ziemi, przedzierając się przez czas do nieznanej przyszłości. Katastrofa statku kosmicznego związała go z małpią cywilizacją, gdzie odnalazł się w roli samotnego obrońcy Homo Sapiens jako nadrzędnej rasy.
Heston przez większą część filmu paraduje również bez koszuli, podkreślając swój status macho starej daty, co stanie się wkrótce znakiem rozpoznawczym jego filmów z gatunku sci-fi, gdzie w praktycznie każdym występie znajdzie sposób, żeby pokazać swoją nieludzko zarośniętą klatkę piersiową.
Pierwszy film okazał się wielkim hitem, co rzecz jasna doprowadziło do pomysłu na sequel – W podziemiach planety małp (1970). Sam Heston nie miał ochoty brać w nim udziału, stwierdzając, że pierwsza część opowiada świetną historię i nie chce odcinać od niej kuponów, odgrywając po raz kolejny to samo. W końcu jednak zgodził się wspomóc produkcję swoją osobą, z zastrzeżeniem, że zniknie dosyć szybko w pierwszym akcie filmu i powróci dopiero w finale, gdzie będzie mógł detonować bombę atomową – obiekt religijnego kultu zdeformowanych ludzkich niedobitków, który ukryty jest głęboko w tytułowych podziemiach (fani serii Fallout powinni być dobrze zaznajomieni z tym obiektem) – a jego gaża zostanie przekazana na cele charytatywne. Aktor chciał tym samym ostatecznie zakończyć historię małpiej planety i zamknąć wszelkie możliwości kontynuowania serii. Planeta eksplodowała, film okazał się naprawdę oryginalną i narkotycznie-absurdalną opowieścią, a producenci… znaleźli sposób, aby nakręcić trzy kolejne sequele i dwa sezony serialu.
Kilka lat po ogromnym sukcesie małpiej serii, na drodze Hestona znowu stanął świat zrujnowany przez apokalipsę. Człowiek Omega (1971) w reżyserii Borisa Sagala był drugą już luźną adaptacją niezwykle oryginalnej powieści science-fiction Jestem legendą (1953) Richarda Mathesona (pierwszy film zatytułowany Ostatni człowiek na Ziemi z Vincentem Price’em w roli głównej pojawił się w roku 1964, natomiast trzecia adaptacja, po prostu Jestem legendą, miała premierę w roku 2007). Postapokalipsa zaprezentowana w Człowieku Omedze była następstwem ataku biologicznego, który miał miejsce w 1975 roku i był spowodowany wojną pomiędzy Chinami i Związkiem Radzieckim. Większość populacji ludzkiej zginęła, jednak wojskowy doktor Robert Neville przeżył dzięki użyciu eksperymentalnej szczepionki, której niestety nie zdążył przekazać do masowej produkcji. Świat opustoszał, jednak życie nie zniknęło z niego całkowicie. Niektórzy ludzie przeżyli, zmieniając się w nienawidzących światła zmutowanych albinosów, tworzących szalony kult zwany „Rodziną”, którego celem było zniszczenie wszelkich pozostałości po nauce i technologii znanej ze „starego” świata – w tym i Neville’a, który był jego częścią. Przez dwa kolejne lata dnie w Los Angeles należały do Neville’a, a noce do Rodziny, która nieustannie nękała bohatera zabarykadowanego w swojej oświetlonej fortecy. Cała sytuacja zmienia się jednak, gdy pewnego dnia Robert trafia przypadkowo w jednym ze sklepów na czarnoskórą kobietę, co prowadzi go do kilku innych ocalałych ludzi i na nowo budzi w nim nadzieję na uratowanie gatunku. Drugi raz w swojej karierze sci-fi Charlton Heston staje się ostatnią nadzieją ludzkości.
Już pierwsze sceny tej futurystycznej opowieści wyraźnie pokazują, jak wielki wpływ na ikoniczny obraz herosa kina akcji miał amerykański aktor. Neville powoli przemierza opustoszałą metropolię czerwonym kabrioletem. Z uśmiechem na ustach i z ciemnymi okularami na twarzy mija kolejne ulice w rytm spokojnej muzyki. Nagle jednak zatrzymuje się przed jednym z budynków, wyskakuje z samochodu i opróżnia magazynek karabinu maszynowego w jedno z okien, za którym widać tajemniczą postać, po czym spokojnie odjeżdża. Ta krótka scena dobitnie definiuje charakter bohatera jako zmęczonego człowieka, dla którego takie sytuacje są nużącą codziennością. Nie traci jednak charyzmy i mimo swojej koszmarnej sytuacji nadal potrafi rzucić zabawnym tekstem i zachowywać się jak macho. Charlton Heston był tak naprawdę protoplastą przerysowanego oraz ultramęskiego bohatera kina akcji, który tracił w pewien sposób kontakt z rzeczywistością i czerpał pełnymi garściami z konwencji komiksu oraz pulpowej symboliki. Postawny, ujmujący, kipiący adrenaliną, przetarł szlak takim ikonom kina akcji jak Arnold Schwarzenegger, Sylvester Stallone, Bruce Willis, Jean-Claude Van Damme czy Kurt Russell.
Człowiek Omega był zresztą jednym z pierwszych filmów, który spopularyzował one-linery – celne i zazwyczaj humorystyczne jednozdaniowe teksty, którymi bohater podsumowywał swoją sytuację lub ripostował wypowiedzi innych.
Często sprawiały wrażenie „tanich”, ale równocześnie na stałe wchodziły do języka codziennego. Lata 80. stanowiły apogeum nadużywania tego chwytu dialogowego, równolegle z wybuchem karier wspomnianych wyżej aktorów. W przypadku postaci odgrywanej przez Hestona nie były jednak wyłącznie tanim trikiem. Będąc – przynajmniej przez dłuższą chwilę – ostatnim człowiekiem na Ziemi, Neville nie miał dostępu do żadnej innej postaci, z którą mógłby prowadzić dialog, przez co był zmuszony konwersować sam ze sobą. Pogłębiało to jego psychologiczny obraz i uwypuklało osaczającą samotność, która przygniatała go w każdym momencie postapokaliptycznego życia.
Co ciekawe, starcie między Nevillem a Rodziną nie jest jedynie klasyczną walka dobra ze złem. To również swoista alegoria różnicy pokoleniowej, jaka była widoczna w latach 70. w USA. Przerażający albinosi to nikt inny, jak słabo zakamuflowany obraz hipisów – skupiających się w bliskiej grupie, przeciwstawiających się nowoczesności i używających do walki oszczepów (w pewnej scenie filmu pojawia się nawet kino, odwiedzane często przez protagonistę, w którym jedynym filmem, jaki można odtwarzać, jest dokument Woodstock z 1970 roku, podkreślający chaotyczną wizję hipisowskiego świata). 48-letni w momencie realizacji filmu Heston reprezentuje klasyczny obraz twardego faceta, który woli rozmawiać za pomocą pistoletu, do upadłego broniąc cywilizacji, z której się wywodzi. Mimo że Rodzina góruje nad nim ilościowo, to bohater jest dużo lepiej przygotowany i jako jednoosobowa armia broni swojej wolności.
Doszło nawet do otwartego przedstawienia protagonisty w roli mesjasza, ostatniego zbawiciela ludzkości. Jego krew okazała się ratunkiem dla ludzi, a on sam został ugodzony włócznią (jednak nie przez Longinusa), po czym zawisł na fontannie w pozycji ukrzyżowanego Jezusa, przekazując ludziom dar życia.
Mało mesjanistyczne były natomiast kontakty postaci odgrywanych przez Charltona Hestona z kobietami. Mimo miłego usposobienia aktor przez swoją fizyczność i ekranowe emploi dosyć szybko został zaszufladkowany jako mizoginista, który traktuje kobiety jak zabawki. W Planecie małp Taylor natrafił na Novę, w która wcieliła się 23-letnia Linda Harrison. Prymitywna niemowa od początku była kreowana na klasyczną damę w opałach. Pozbawiona charakteru stanowiła ładny dodatek do Hestona, który miał wyolbrzymiać jego samcze cechy. Scenarzyści późniejszego Człowieka Omegi starali się kreować spotkaną przez Neville’a Lisę w wyraźny i oryginalny sposób, jednak, podobnie jak w przypadku mathesonowskich zombie-wampirów zmienionych w bladolicych hipisów, mocno przesadzili. Postać Rosalindy Cash to przykład przerysowanej czarnoskórej heroiny znanej z kina blaxploitation – nie zapomniano nawet o bujnej fryzurze afro i użyciu specyficznego slangu. Sprawia wrażenie twardej kobiety, ale w pewnym momencie i tak ląduje w łóżku Hestona, by ostatecznie stać się ofiarą. Totalne apogeum negatywnej kreacji kobiecej postaci pojawiło się jednak w Zielonej pożywce. W świecie przyszłości kobiety stają się dosłownie „meblami”. Pod tą nazwą funkcjonuje futurystyczna praca, ostatecznie uprzedmiotawiająca kobiety, które jako panie do towarzystwa trafiają w ręce kolejnych właścicieli mieszkań jako część wyposażenia placówki. Oczywiście jedna z takich niewiast musi trafić w spocone i nagie ramiona Charltona Hestona. Kilkukrotnie. Przy całej oryginalności i różnorodności światów w prezentowanych tutaj filmach, pomysł na kobiece postacie jest zdecydowanie ich najsłabszą częścią.
Z tym elementem wiąże się również inna ciekawa rzecz. Pocałunek człowieka omegi z Lisą był pierwszym międzyrasowym pocałunkiem w historii kina. A dokładniej – takim, który nie miał wywoływać efektu komicznego (warto też wspomnieć, że w małpiej serii Heston przetarł szlak dla pocałunków międzygatunkowych, gdy wymienił płyny ustrojowe z szympansicą Zirą). To, co dzisiaj wydaje się całkowicie naturalnym zachowaniem, wówczas wywołało spore kontrowersje. Heston odpierał jednak wszelkie rasistowskie ataki, nie ukrywając swojej wielkiej aprobaty dla równości rasowej. We wspomnianej już wcześniej autobiografii wspomina całą sytuację i zachowanie młodziutkiej Rosalindy Cash: W latach siedemdziesiątych zdałem sobie sprawę, że pojawiła się generacja aktorów, którzy postrzegali mnie poprzez moje ikoniczne role pamiętane z dzieciństwa. Powiedziała mi: „To dziwaczne uczucie pieprzyć Mojżesza”.
Dwa lata po premierze poprzedniego filmu pojawiła się Zielona pożywka (1973). Charlton Heston przeniósł się do odległego roku 2022, gdzie Nowy Jork transformował w przeludnioną 40-milionową metropolię (obecnie miejsce to zamieszkuje około 8 milionów osób). Efekt cieplarniany spustoszył planetę, co spowodowało, że normalne jedzenie jest jedynie pieśnią odległej przeszłości (pojawia się jednak sporadycznie na rynku, osiągając zawrotne ceny), zastąpione przez produkowane masowo tzw. pożywki w formie żółtych i czerwonych krakersów. Kontrolę nad rynkiem żywieniowym sprawuje firma Soylent (połączenie angielskich słów oznaczających soję i soczewicę), która właśnie zaprezentowała swój debiutancki produkt – zieloną pożywkę. Nowy pokarm, zawierający wysokoenergetyczny plankton, jest dużo bardziej sycący i smaczny, jednak na razie jest dostępny jedynie w niewielkiej ilości. Charlton Heston wciela się tym razem w Roberta Thorna, detektywa zajmującego się morderstwem szefa firmy Soylent. Powoli badając sprawę trafia na trop wielkiego spisku, który ostatecznie doprowadzi go do koszmarnej prawdy związanej z prawdziwym pochodzeniem zielonej pożywki. Po raz kolejny mamy do czynienia z luźną adaptacją powieści sci-fi. Wyreżyserowany przez Richarda Fleischera film opiera się na noweli Make Room! Make Room! (1966) Harry’ego Harrisona.
Fabuła obrazu ostrzega w drastyczny sposób przed efektami przeludnienia i nadmiernej konsumpcji naturalnych zasobów. Dystopijne i postapokaliptyczne elementy przebijają przez każdą scenę filmu. Jednostka ludzka jest tu traktowana całkowicie przedmiotowo – leży na ulicy niczym śmieć, występuje w roli „mebli”, a każda demonstracja zostaje dosłownie zebrana z ulicy przez ogromne koparki.
Szkielet opowieści odbiega w pewien sposób od tego, do czego przyzwyczaiły nas poprzednie widowiska sci-fi z Hestonem. Tym razem mamy do czynienia z nietypową wariacja na temat klasycznej powieści detektywistycznej, gdzie brudne zaułki Chicago lub Los Angeles lat 30. zastępują nowojorskie ulice, wypełnione setkami bezdomnych. Heston, grający sarkastycznego szowinistę typu chandlerowskiego lub hammettowskiego, nie boi się naginać prawa i korzystać z przywilejów, jakie daje mu piastowany urząd – wiedząc, że ostatecznie cel uświęca środki. Nie jest tu od początku bohaterem, który samotnie broni człowieczeństwa, jednak w trakcie filmu powoli zmienia swój światopogląd, wchodząc w finale w tryb „czystego” Hestona, gdzie jako pierwszy oświecony – z patetycznym okrzykiem na ustach i krwawiącym ciałem – wyjawia otaczającej go ciemnej masie straszną prawdę.
Po raz kolejny również apokaliptyczna wizja marki „Heston” ma otwarte zakończenie. Trend ten definiuje w jakiś sposób również inne filmy gatunkowe przełomu lat 60. i 70., gdzie najstraszniejsze wydarzenia dzieją się dopiero w głowie widza po wyjściu z kina. Nie jesteśmy już bezpiecznie odgrodzeni od wydarzeń zakończeniem, które podaje rozwiązanie problemu i zamyka wszystkie wątki. Damien z Omena nie zostaje zniszczony niczym Dracula, dziecko Rosemary bezpiecznie dorasta, a hestonowskie apokalipsy wraz z napisem „koniec” tak naprawdę dopiero się rozpoczynają. Co ciekawe, w 2011 roku pojawiły się na rynku krakersy ze spiruliną o nazwie Solyent Green. Czyżby koniec świata był bliski? Nawet nie chcę czytać składu tego przysmaku.
Podczas swojej krótkiej przygody z kinem fantastycznonaukowym amerykański aktor zdążył niesamowicie mocno odcisnąć swoje piętno na całym gatunku (w 1990 miał miejsce swoisty epilog do jego romansu z sci-fi, gdy pojawił się w Solar Crisis. Niestety tytuł jest warty jedynie wspomnienia i nie wpisuje się w klasyczny trend).
Odgrywani przez niego bohaterowie nie tyle byli kreowani w głowach twórców filmu, ile przesiąkali samym Hestonem, który zawsze emanował niezwykłą męskością i charyzmą.
Takich aktorów się już nie robi, więc może warto przypomnieć sobie czasy, gdy każdy remake diametralnie różnił się od oryginału i zanurzyć w twarde, a jednocześnie dające niezwykłą frajdę przygody Charltona Hestona w świecie postapokaliptycznym?
Pod przykrywką gadających małp na koniach, hipiso-wampiro-albinosów, kolorowych krakersów, tony kampu i wesołego absurdu, filmy te stanowią naprawdę celne i przemyślane komentarze na temat kondycji rodzaju ludzkiego i zagrożeń wynikających z rozwoju technologii. Kipiący charyzmą i wysokooktanowym testosteronem Charlton Heston był ostatnią nadzieją rodzaju ludzkiego, ale równocześnie pierwszym wielkim postapokaliptycznym herosem, który jako jedyny był świadomy tego, że jako gatunek zmierzamy w bardzo złym kierunku.