Filmy z XXI WIEKU, które już dzisiaj okropnie się ZESTARZAŁY
Filmy starzeją się na różne sposoby, trochę podobnie do nas. Czasem starość dopada je pod względem wizualnym, a czasem fabularnym, a niekiedy tu i tu. To zupełnie naturalne, że z niekiedy recepcja każdej produkcji ulegnie zmianie, bywa, że produkcja przez nią straci widzów, bo np. zmieniła się kultura w danej społeczności, bywa, że ich zyska i stanie się kultowa. Ten proces trwa nieraz wiele dziesiątek lat. Są jednak wyjątki. Niektóre filmy nakręcone już w tym wieku dostały wielu zmarszczek, a wręcz na część z nich nie da się już patrzeć ze spokojem i przyjemnością. Niewielkie więc mają szansę na wzrost powodzenia wraz z upływającym czasem. Stało się tak z różnych powodów. Poniżej 10 przykładów takich tytułów.
„Dziewczyna z portretu”, 2015, reż. Tom Hooper
Malarski, pełen emocji, wspaniały obraz poszukiwania sensu we własnej płciowości nie zestarzał się stylistycznie, tylko rzec można ideowo. Umieściłem go na pierwszym miejscu w tym zestawieniu, bo nie wspominam tu filmów, które zestarzały się tylko dla mnie, ale dla szerokiego grona widzów również. Eddie Redmayne po latach żałuje, że zagrał Einara, gdyż jak stwierdził: „Heteronormatywni aktorzy nie powinni grać nieheteronormatywnych postaci”. Jest w tym trochę racji, ze względu na brak autentyzmu w odtworzeniu emocji transpłciowego bohatera, ale to nie reguła. Takie podejście nastręcza wiele trudności, bo czy jest aż tak wielu transpłciowych i jednocześnie zdolnych aktorów, którzy potrafiliby zagrać z takim kunsztem, co Redmayne? Cokolwiek sądzimy na temat motywów, które kierowały aktorem, że tak się wypowiedział o swojej roli, ideologicznie Dziewczyna z portretu już się zdążyła zestarzeć, bo w dzisiejszych czasach dużo większą wagę przywiązuje się do komplementarności płciowej aktora z płciowością granej postaci.
„Tamte dni, tamte noce”, 2017, reż. Luca Guadagnino
To przykład tego typu produkcji, która opisuje niezwykle delikatne tematy, naprawdę porusza podczas pierwszego seansu, a nawet jeszcze głębiej odkrywa się je podczas kolejnych, i nagle ta bańka sensu gdzieś pryska. Tu chodzi o autentyczność przekazu. Nie chodzi przy tym, żeby odtwarzający główne role aktorzy byli homoseksualni, ale żeby chociaż w minimalnym stopniu mieścili się w granicach jakiejś moralności. Recepcja dzisiejsza Tamtych dni, tamtych nocy jest dzisiaj zupełnie inna za prawą wyczynów Armie Hammera, które nie mieszczą się w żadnych granicach dobrego smaku, no chyba że ktoś jest przekonany, że został skonstruowany misterny spisek przeciwko aktorowi, żeby go wykluczyć ze świata aktorskich gwiazd. Z takimi opiniami już się spotkałem. Co na to jednak sam zainteresowany? Dużo widzom ostatnimi czasy opowiedział o swojej rozchwianej seksualności.
Trylogia „Władca Pierścieni”, 2001–2003, reż. Peter Jackson
Całkiem niedawno napisałem, że po 20 latach od premiery, trylogia Petera Jacksona dojrzała już do remake’u. Bynajmniej nie chodzi o treść i sposób interpretacji prozy Tolkiena, chociaż i jej przydałoby się nieco uwspółcześnienia. Chodzi bardziej o starzejące się w zawrotnym tempie efekty specjalne, a taka produkcja wymaga ich w znacznej ilości. Doskonale ten problem starzenia się LOTRA obrazuje załączone tu zdjęcie. Widzimy na nim szarżujące olifanty, czyli olbrzymie słonie z Haradu, a gdzieś u ich stóp albo orków, albo piechotę Gondoru, albo rozproszoną konnicę Rohanu dowodzoną przez króla Theodena podczas bitwy na Polach Pelennoru.
„Superman: Powrót”, 2006, reż. Bryan Singer
Astronomiczny wręcz budżet w wysokości 270 milionów dolarów powinien przełożyć się na stronę wizualną, ale nic takiego nie jesteśmy w stanie dzisiaj stwierdzić. Nie byliśmy nawet w 2006 roku. Trudno więc określić, co tyle kosztowało, bo chyba nie koślawa umiejętność latania Supermana. Dopóki jednak nie pojawił się Henry Cavill, widzowie dawali szansę Brandonowi Routhowi. Cavill zaś go zmiótł z piedestału, na którym i tak słabo stał. Superbohater stał się przepełniony starością, słabymi efektami specjalnymi i brakiem charyzmy.
„Matrix: Zmartwychwstania”, 2021, reż. Lana Wachowski
I po co to wszystko? Szczerze nie rozumiem. Można było po prostu zrobić z pierwszego Matrixa coś w rodzaju wersji odświeżonej, jak zrobił do Zack Snyder z Ligą Sprawiedliwości, a tak otrzymaliśmy najmniej odkrywczy film firmowany jakże zasłużonym w kinie nazwiskiem sióstr Wachowskich. Co zaś do zestarzenia się, to ta produkcja nie zdążyła przeżyć nawet swojej młodości. Urodziła się stara, bo jest odtwórcza. Kopiuje legendarny tytuł z 1999 roku i nawet nie udaje, że chce wnieść do historii coś nowego.