Filmy science fiction z IDEALNYMI ZAKOŃCZENIAMI
Doprowadzenie świetnego filmu do idealnego zakończenia nie jest wcale tak oczywistą sprawą. To wymaga żelaznej dyscypliny scenopisarskiej, a także wyczucia. Łatwo z jednej strony popaść w pompatyczność, nadmierną ckliwość, a z drugiej w nadmierne rozbuchanie i efekciarstwo. Oto zestawienie produkcji SF, których twórcom udało się stworzyć wybitne zakończenia.
„Blade Runner”
Jako że jestem wyznawcą Łowcy androidów Ridleya Scotta, to finał mojego ukochanego arcydzieła musiał się w nim znaleźć. W końcu to nie jest zbyt częste, aby 40 lat po premierze był on wciąż polem zażartej dyskusji fanów. Retrofuturystyczna atmosfera, wizjonerski, niepowtarzalny klimat, wspaniałe aktorstwo, głębia problematyki i niesamowita historia – długo można się rozpływać nad samym filmem i na dobrą sprawę wszystko to już zostało wielokrotnie napisane. Tutaj chciałbym się skupić jednak na samym finale. To bowiem jest ukoronowaniem tego arcydzieła – całą sekwencję z PRZEJMUJĄCYM monologiem Roya Batty’ego, aż po scenę, w której Deckard znajduje origami, wychodzi z mieszkania do windy, uznaję za jedną z najdoskonalszych sekwencji zamknięcia filmu w historii kina. To kompozycja, która opowiada na kilku różnych poziomach – wizualnym, estetycznym, metaforycznym i słownym. Dla mnie jest jednocześnie kwintesencją przełomowego dla gatunku (i nie tylko) kina, które nie udziela odpowiedzi, a pobudza do refleksji. Fenomen Blade Runnera tkwi również w tym, że zakończenie jest całkowicie otwarte. Nie zmienia tego nawet ostatnia wypowiedź Harrisona Forda, który teoretycznie rozwiał wątpliwości, oznajmiając, że Deckard jest androidem. Ba! Odtwórca ról Hana Solo i Indiany Jonesa twierdzi, że wiedział, iż od początku nim był. To może nieco stoi w kontrze z innymi wypowiedziami aktora, których udzielał na przestrzeni lat. Dlatego chociaż sam finał i aktor sugerują możliwość, że tytułowy łowca androidów sam jest replikantem, to mimo wszystko wciąż istnieją znaki zapytania, pole do interpretacji. Błysk w oczach Deckarda może być świetlnym refleksem, dopowiadaniem przez fanów. Podobnie jak intencje bohatera, których możemy się w ostatniej scenie tylko domyślać. Fenomen polega na tym, że… to wciąż wzbudza emocje, bo każdy detal wpływa na geniusz tej produkcji – to prawdziwa łamigłówka bez jednoznacznego rozwiązania. Nie daje odpowiedzi, rodzi pytania. Niemniej ja również skłaniam się ku wspomnianemu rozwiązaniu zagadki, ponieważ to dodaje niesamowitej głębi, stawia pod znakiem zapytania to, czym tak naprawdę jest człowieczeństwo. Bo Deckard bardzo pragnie być człowiekiem, dlatego wydaje się tak ludzki. Czasem bardziej od… ludzi. A jak to wygląda z Waszej perspektywy? Replikant czy nie?
„Ex Machina”
Zakończenie niesamowitego filmu Alexa Garlanda, o którym w mojej opinii mówi i pisze się zbyt mało, nie zaskakuje pod względem fabularnym, jednak pozostawia widza z pytaniami – dlaczego Ava zostawiła Caleba w placówce Nathana? Przecież protagonista był jedyną osobą jej przychylną. Można powiedzieć, że darzył ją uczuciem. Jej motywacje pozostają niejasne, chociaż jej uczynki można motywować faktem, że nie jest człowiekiem. Może wszystkie jej działania były ukierunkowane wyłącznie na sukces, jakim było wydostanie się z zamknięcia? Ostatnia scena, kiedy humanoidalna antybohaterka/antagonistka kroczy pośród tłumu, pozostaje jednak otwarta. Ava, widząc trzymających się za ręce ludzi, w pewnym w momencie patrzy na dłonie i zawraca. Co się dzieje dalej? Czy jej pragnienie zaadaptowania się pośród społeczeństwa stało się asumptem do powrotu po Caleba? A może po prostu Ava dostrzega, że wśród ludzi istotna jest relacja?
„Imperium kontratakuje”
Samo zakończenie, które kończy się leczeniem pokiereszowanego podczas pojedynku z Vaderem i pozbawionego dłoni Luke’a, dopięta sceną z patrzeniem przez szybę statku medycznego, jest takim promyczkiem nadziei, który rozświetla ogólny mrok płynący z całej historii przedstawionej w Imperium kontratakuje. Jeżeli podsumować ten epizod, to jest on miażdżący dla Rebelii, a wszyscy protagoniści doznają katastrofalnych porażek – Han zamrożony w karbonicie, młody Skywalker doznaje porażki, dowiaduje się, że największy wróg jest jego ojcem. Dlatego sekwencja zamykająca epizod V to taka mała rekompensata, która… została dograna kilka miesięcy po zakończeniu zdjęć przez twórców. Lucas i spółka uważali bowiem, że całość jest zbyt pesymistyczna, a przecież Gwiezdne wojny niezwykle mocno rezonowały wśród młodszych, działają trochę na zasadzie baśni, a tam potrzeba trochę otuchy. Stąd cały finał, w którym Luke dowiaduje się o tym, kim jest Vader, wspomniany ratunek, stał się najlepszym ujęciem gwiezdnowojennego storytellingu, gdzie tragedia i strata chodzą ze sobą w parze, a jednak finalnie bohaterom zawsze pozostaje nadzieja.
„Matrix”
Trzeci akt Matrixa jest jedną z moich ukochanych sekwencji w kinie. Całkowicie kupowałem ten mesjanistyczny anturaż, w którym przeplata się rozwalający głowę dyskurs o tym, co jest prawdą o rzeczywistości, a co tragicznym postapokaliptycznym dramatem ludzkości i walką o ocalenie człowieczeństwa. Podczas pierwszego seansu w momencie, w którym Neo powraca z Matrixa do prawdziwego świata, byłem pewien, że to koniec. Wtedy następuje coda i telefon bohatera, który skierowuje do maszyn. Zawsze mam ciarki, gdy Keanu wypowiada swoją kultową linijkę, odkłada słuchawkę, rozbrzmiewa Wake Up od kapeli Rage Against the Machine, a bohater wzbija się w powietrze. Odjazd!
„Incepcja”
Totem Cobba. Kręcący się, lekko drżący. Tylko tyle i aż tyle. Tak, to jedna z najprostszych i najlepszych scen zamknięcia w historii kina. Dlaczego? Ano dlatego, że należy do tych najbardziej niejednoznacznych, rozpalających wyobraźnię fanów. Idealny finał mojego ulubionego filmu Christophera Nolana. Jest tyle detali w samej produkcji, które starają się zwodzić widza, że naprawdę ciężko spójnie ułożyć tę układankę. To jak myślicie, bohater Incepcji obudził się, czy też nie?
„Coś”
Z mojego zestawienia jasno wynika, że najbardziej ujmują mnie te zakończenia, które są otwarte na interpretacje i generują dyskusje. Z tego powodu nie mogło zabraknąć w nim finału Coś od mistrza Carpentera. To jeden najbardziej przerażających i najlepszych horrorów science fiction w historii kina. Do dziś przeraża mnie swoją klaustrofobiczną aurą. W The Thing niemal się czuje temperaturę -40 stopni Celsjusza. Całość okraszona jest niepokojącą muzyką Morricone, a praktyczne efekty specjalne wylewają się z ekranu, mrożąc krew w żyłach swoim nadrealizmem. To też jeden z tych filmów, podczas których za każdym razem liczę na to, że coś wydarzy się inaczej. Zwłaszcza w finale, który, podobnie jak w przypadku Blade Runnera czy Incepcji, od lat jest obiektem dyskusji i generuje pytania – czy McReady i Childs przeżyli, czy byli zarażeni? Czytałem tyle teorii, że… nie jestem w stanie udzielić sobie jednoznacznej odpowiedzi. Podobno brak pary wydobywającej się z ust Russella może świadczyć o tym, że jest zainfekowany, podobnie dziwny uśmiech i wymiana zdań z Childsem, kiedy proponuje, aby po prostu poczekać. Ja wolę jednak wierzyć w to, że przynajmniej jeden z nich jest człowiekiem i po prostu świadomie decyduje się na to, aby zginąć i w imię dobra ludzkości nie dać wygrać przerażającemu monstrum.
„Terminator 2”
Najlepszy na sam koniec? Ten legendarny kciuk w górę uniesiony na tle ognia to idealne domknięcie genialnego filmu, nad którym można się rozpływać na okrągło. Storytelling Terminatora 2: Dnia sądu to jeden z najlepszych na płaszczyźnie samego konceptu, odwrócenia fabularnego sequela w historii. Jego zakończenie, zakończenie, gdzie przeprogramowany T-800 zabija swój ulepszony model T-1000 w niesamowicie widowiskowy sposób, to jednak przede wszystkim niesamowita synteza konstrukcji bohaterów i ich zaskakująco silnej relacji. W chemię między Johnem Connorem a cybernetycznym (uwielbiam to retrofuturystyczne słowo) naprawdę się wierzy i jej kibicuje. Cameron finałem Dnia sądu doskonale rozwiązuje tematy i egzystencjalne pytania poruszone w swojej opowieści, która ma o wiele głębszy, metaforyczny wymiar, niż można się byłoby spodziewać. Podstawowe pytanie widza zawsze pozostaje jedno – dlaczego T-800 wszedł do kadzi z roztopioną stalą? Czy nie mógł się uchronić? Okazuje się, że nie. Doskonale, bo… zero-jedynkowo pojmuje to sam Terminator. Gorzej już z Connorem, który (jakkolwiek to brzmi), pokochał T-800, ponieważ ten zastąpił mu na jakimś poziomie emocjonalnym figurę ojca. Jednak maszyna wie, że nie ma wyboru – jakikolwiek ślad jego istnienia to groźna szansa na to, że maszyny mu podobne powstaną i doprowadzą do apokalipsy. Jest zaprogramowany tak, żeby temu zapobiec. Dlatego poświęca się, a zderzenie emocjonalności Johna z ludzkimi gestami wykonanymi przez Terminatora stały się czymś więcej niż zwykłą sceną.