Tekst z archiwum Film.org.pl (17.07.2020)
W dobie, gdy kosmiczna turystyka ma szansę się rozwinąć za sprawą działalności Elona Muska, seans Grawitacji daje do myślenia. Kosmonautyka jest bardzo młodą dziedziną, a to, co dzieje się z bohaterami filmu, doprawdy przeraża. Na emocje wpływa dodatkowo to, że są tak blisko Ziemi, a otacza ich przestrzeń, w której nie mają najmniejszych szans na przeżycie. Żaden kosmiczny turysta, dysponujący jedynie odpowiednimi środkami finansowymi, żeby polecieć w kosmos bez odpowiedniego szkolenia, nie da sobie rady. Będzie zależny jedynie od reakcji specjalistów czuwających nad realizacją jego zlecenia, a ci w sytuacji podbramkowej być może zdecydują się próbować ocalić siebie. W kosmosie nie ma miejsca na błąd. Powinno minąć jeszcze przynajmniej 100 lat, zanim nasza cywilizacja osiągnie ten poziom zaawansowania, że nasze podróże w kosmos będą na tyle częste i popularne, że osiągniemy w nich pewnego rodzaju rutynę. Rzecz jasna ona również jest groźna. Na razie jednak spójrzmy trzeźwym okiem na nasze statki kosmiczne. Przypominają one wczesne samochody. Każda awaria może skończyć się tragicznie, a jednocześnie awaryjność jest duża, stąd tak wiele testów, nim wyśle się jakąkolwiek rakietę poza Ziemię.
Nie ma w tym filmie nic odkrywczego, lecz mimo to nie można się od niego oderwać. Od samego początku, gdy ekipa badawcza ze statku Churchill znajduje nieznany obiekt latający, a na jego pokładzie trzy zahibernowane istoty do złudzenia podobne do ludzi, wiadomo, że reżyser, Tobe Hooper, wykorzysta okazję, żeby przesunąć akcent z science fiction na typowy horror z elementami filmu o zombie. Z chwilą pojawienia się obcych akcja przenosi się również na Ziemię, co wcale nie odejmuje produkcji zdolności powodowania strachu. Wręcz przeciwnie. Napięcie wciąż narasta, a poruszające się trupy wyglądają całkiem obrzydliwie. I to wszystko spowodował kosmos. Niecodzienne to w kinie science fiction połączenie wampiryzmu z tworzeniem ożywieńców, którzy muszą co dwie godziny wysysać z ludzi ich siłę życiową, cokolwiek to znaczy w sensie naukowym. Co do kosmosu ważne jest również to, gdzie owe krwiożercze istoty zostały odnalezione – w komecie Halleya. Od wieków wiązano z tego typu obiektami kosmicznymi przeróżne legendy i religijne wierzenia. Dlaczegóż więc nie miałyby one być nośnikiem obcych, czymś w rodzaju sposobu ich podróżowania po wszechświecie?
Klasyka gatunku – statek kosmiczny Nightingale 229, jednostka ratowniczo-medyczna, odbiera sygnał ratunkowy i bierze na swój pokład rozbitka wraz z obcym. Jak w większości takich produkcji, załoga w niewielkim tylko stopniu przestrzega dekontaminacyjnych procedur bezpieczeństwa. Inaczej nie byłoby filmowej zabawy. Standardowa procedura wejścia w nadprzestrzeń kończy się tragicznie dla kapitana Marleya, którego dosłownie rozsadza w kapsule hibernacyjnej, a na dodatek statek ląduje w pobliżu supernowej, której zostało 17 godzin do wybuchu. Mimo że sam film jest raczej B-klasową produkcją science fiction, warto wziąć pod rozwagę ciekawą koncepcję darwinowskiego zachowania się obcego, którego przynosi ze sobą na pokład Nightingale’a rozbitek. Otóż strategią przybysza nie jest gwałtowne, krwawe i spektakularne zabijanie tych, którzy go zabierają. On raczej liczy na to, że przeżyją, nawet silniejsi niż byli, bo zależy mu nie tyle na replikacji, co na eliminacji innych rozumnych gatunków. Gdyby np. załoga Nightingale’a zabrała go na Ziemię, jego strategią byłaby zamiana Słońca w niestabilną supernową, znalezienie nowej, kosmicznej taksówki z możliwością podróżowania hiperprzestrzennego. Kiedy już uciekłby z Układu Słonecznego, supernowa by wybuchła, niszcząc ludzki gatunek, a on byłby już w innej czasoprzestrzeni. Nie zależy mu więc na rozmnażaniu, ale jest narzędziem eliminacji, być może sterowanym przez coś lub kogoś jeszcze. Przerażająca ksenocydowa taktyka.