FILMOWA TRYLOGIA MUPPETÓW. Przygody kukiełek w Hollywood
Bodaj największym świadectwem geniuszu Jima Hensona, Franka Oza i pozostałych lalkarzy odpowiedzialnych za serial The Muppet Show jest fakt, że gwiazdy występujące gościnnie w programie (między innymi Rita Moreno, Paul Williams, Steve Martin czy Liza Minnelli) podczas pracy na planie łatwo zapominały, że ich partnerami scenicznymi są kukiełki; za sprawą talentu lalkarzy żaba Kermit, panna Piggy czy miś Fozzie przestawały być sklejonymi ze sobą kawałkami filcu i stawały się kolejnymi aktorami występującymi przed kamerą. Stworzony przez Hensona serial, zrealizowany w formule wodewilowej rewii, nie tylko zapewnił kukiełkowym postaciom status pełnoprawnych ekranowych gwiazd, ale też przyczynił się do popularyzacji lalkarstwa jako formy sztuki w Stanach Zjednoczonych. Prawdziwym wyznacznikiem ambicji Hensona okazał się jednak dopiero transfer Muppetów na kinowe ekrany.
Podróż na drugą stronę tęczy
W 1979 roku, gdy na kinowe ekrany trafiła Wielka wyprawa Muppetów w reżyserii Jamesa Frawleya, The Muppet Show miał już status jednego z najpopularniejszych seriali w skali globalnej, a Kermit i spółka cieszyli się zasłużonym mianem celebrytów. Z tej perspektywy może dziwić, że początkowo żadne studio nie było skłonne sfinansować kinowej produkcji o przygodach kukiełek. Realizacyjne problemy Jima Hensona niespodziewanie zrymowały się więc z fabułą filmu opowiadającego o trudnych początkach wielkiej kariery Muppetów. W historii Kermita, który opuszcza swoje przytulne bagno na Florydzie i w towarzystwie podobnych sobie marzycieli rusza do Hollywood, nietrudno zresztą dostrzec metaforę kariery samego Hensona.
Po prawie pięćdziesięciu latach od premiery łatwo przeoczyć rewolucyjny charakter Wielkiej wyprawy… Do tej pory Muppety nie opuszczały bezpiecznej przestrzeni telewizyjnego studia, nie wchodziły w interakcje z „prawdziwym” światem. Od strony technicznej film Frawleya wciąż robi wrażenie – wystarczy wspomnieć jedną z otwierających scen, w której Kermit siedzi na pieńku pośrodku wielkiego mokradła, śpiewając piosenkę Rainbow Connection (do dziś nieoficjalny hymn Muppetów). Widać tu wyraźnie talent Hensona, dzięki któremu ani przez moment nie wątpimy, że grupa filcowych kukiełek to wiarygodne filmowe postaci. Ekranowa iluzja pozostaje niezakłócona – nawet jeśli same Muppety regularnie burzą czwartą ścianę, nieustannie przypominając nam, że oglądamy film. Metafilmowy nawias pojawia się już w otwierającej sekwencji, w której cała kukiełkowa ferajna zasiada na sali kinowej, aby obejrzeć film o narodzinach trupy Muppetów – a przynajmniej, jak mówi sam Kermit, „mniej więcej, w przybliżeniu” o tym, jak do tego doszło.
Tego typu żarty nie przysłaniają jednak emocjonalnego serca filmu. Owszem, w Wielkiej wyprawie… nie brakuje slapsticku, zwariowanych zabaw słownych czy gościnnych występów gwiazd (w pamięć zapada szczególnie Orson Welles w epizodycznej roli hollywoodzkiego producenta), jednak najistotniejsza pozostaje tu historia o grupce sympatycznych ekscentryków walczących o swoje miejsce w nieprzyjaznym świecie. W ekranowej podróży Kermita i jego przyjaciół do Hollywood odbija się niezachwiany idealizm Hensona – cały film to przede wszystkim afirmacja życiowego optymizmu i wiary w swoje możliwości, wbrew przeciwnościom losu. Nawet jeśli taka filozofia przyprawia jakiegoś cynika o mdłości, to absurdalny muppetowy humor ratuje film przed banałem. Chociaż Wielka wyprawa… była kinowym debiutem kukiełek Hensona, to chyba żaden inny film z ich udziałem nie oddał w równie dużym stopniu tego wszystkiego, co w Muppetach najważniejsze.
Wodewil z kukiełkami
O ile pierwszy film o sympatycznych kukiełkach, przy całej swojej fabularnej umowności, zachowywał narracyjny szkielet klasycznego kina drogi, o tyle Muppety na tropie – debiut reżyserski Hensona z 1981 roku – stanowiły już pełnoprawny wodewilowy skecz w stylu Muppet Show rozciągnięty do pełnego metrażu. Kryminalna intryga stanowiła tym razem tylko pretekst dla kolejnych szalonych gagów. Ciągłe łamanie czwartej ściany zostało tu jeszcze spotęgowane – Kermit, miś Fozzie i Gonzo już na starcie informują widzów, że realizują film, w którym wcielą się w role reporterów na tropie złodziei drogocennych diamentów. Ciąg dalszy to już jeden wielki hołd złożony rozmaitym gatunkowym konwencjom z epoki klasycznego Hollywood.
Cały utwór Hensona to przy okazji nieustanne przeskakiwanie poprzeczki zawieszonej przez Wielką wyprawę… W poprzednim filmie zachwyt widzów wzbudził widok Kermita jadącego na rowerze, tutaj z kolei pojawiał się cały rowerowy peleton kukiełek; sceny muzyczne z kolei ewoluowały w pełnoprawne musicalowe numery ze skomplikowaną choreografią i bogatą inscenizacją w stylu Busby’ego Berkeleya. Po latach szczególnie duże wrażenie robi „podwodna” sekwencja śpiewana z panną Piggy w roli głównej.
Film szybko zmienia się zatem w wiązankę luźno powiązanych skeczy. Większość z nich to Muppety w szczytowej komediowej formie – epizod Petera Falka w roli bezdomnego sprzedawcy zegarków, wizyta bohaterów w zdezelowanym hotelu Szczęście, finałowa konfrontacja ze złodziejami przyjmująca formę baseballowej rozgrywki… Niektórzy widzowie mogą jednak zatęsknić podczas seansu za emocjonalną prostotą poprzedniego filmu. Nie zapominajmy jednak, że absurdalny humor od początku był nieodłączną częścią produkcji z Muppetami. Sam Henson jeszcze na początku swojej kariery przyznawał, że gdy nie miał pomysłu na puentę żartu, kończył go… nagłą eksplozją któregoś z bohaterów. Muppety na tropie kierują się w zasadzie podobną logiką. Ekranowe przygody kukiełek może nie zawsze mają sens – ale kto powiedział, że koniecznie muszą go mieć?
Wesele Kermita i Piggy
W porównaniu do poprzednich filmów Muppety na Manhattanie Franka Oza z 1984 roku zwracają uwagę przede wszystkim swoim (relatywnie) przyziemnym charakterem. To kolejna, po Wielkiej wyprawie… próba opowiedzenia o początkach kariery kukiełek, jednak tym razem trochę więcej tu goryczy i rozczarowań, a muppetowy humor uległ pewnemu wyciszeniu.
Widać to już w jednej z pierwszych sekwencji filmu, w której bohaterowie próbują zaprezentować swój pomysł na broadwayowski spektakl kolejnym producentom. Choć kukiełki pozostają zdeterminowane i, zgodnie z tytułem jednej z piosenek, „nie przyjmują odmowy”, to drzwi do wielkiej kariery jakoś nie chcą się przed nimi otworzyć. Nic dziwnego, że po serii kolejnych porażek Muppety postanawiają się rozstać. Każdy z bohaterów odjeżdża zatem w swoją stronę, a towarzyszy temu utwór Sayin’ Goodbye – prawdopodobnie najlepsza piosenka z całego filmu.
Oczywiście, finał tej historii może być tylko jeden – po serii kolejnych perypetii Kermitowi i spółce udaje się wreszcie wystąpić na Broadwayu ze spektakularnym show, którego punkt kulminacyjny stanowi ślub Kermita i Piggy. Romantyczna relacja tej dwójki od początku stanowiła jeden z głównych wątków cyklu, nic więc dziwnego, że finał Muppetów na Manhattanie wciąż wywołuje dyskusje. Czy ślub odbył się naprawdę, czy był jedynie elementem wystawianego przez bohaterów spektaklu? Nie wiadomo, spory toczą się do dziś – i o to właśnie chodziło. Henson i Oz dodatkowo skomplikowali sprawę, gdy w ramach kampanii promocyjnej filmu zaczęli, pozostając w rolach jako Kermit i Piggy, udzielać dziennikarzom skrajnie odmiennych odpowiedzi na pytania o ekranowy ślub bohaterów.
Film Oza zasługuje na uwagę również ze względu na sekwencję muzyczną z udziałem dziecięcych wersji Muppetów, która spotkała się z tak dużym entuzjazmem widzów, że szybko doczekała się własnego telewizyjnego spin-offu. I chociaż serial Mapeciątka cieszył się pozytywnymi reakcjami fanów, to zapoczątkował również przykry trend na realizowanie „dziecięcych” spin-offów znanych serii. Wszyscy, którzy cierpieli, oglądając przygody małego Scooby’ego-Doo czy małych Toma i Jerry’ego, wiedzą już zatem, do kogo powinni zgłaszać pretensje. Abstrahując od tego kontekstu, filmowa sekwencja z Mapeciątkami to jednak kolejny popis Hensona i jego ekipy – pokazujący nie tylko techniczną maestrię lalkarzy, ale też emocjonalną szczerość stworzonych przez nich postaci.
„Czy ktoś by jeszcze chciał oglądać to?”
W jednej z najbardziej przejmujących scen Muppetów Jamesa Bobina z 2011 roku Kermit, wiele lat po rozpadzie kukiełkowej trupy, śpiewa wspomnieniową piosenkę o czasach spędzonych z przyjaciółmi na scenie i zastanawia się, czy uda się ponownie zebrać całą ekipę na jeszcze jeden występ. W momencie premiery filmu wydawało się, że lata swojej świetności Muppety mają już dawno za sobą. Ich kolejne produkcje z lat 90. nie cieszyły się szczególną popularnością, a postaci stworzone przez Hensona i spółkę stopniowo zaczęły popadać w zapomnienie. Po sukcesie filmu Bobina mogło się jednak wydawać, że Muppety wreszcie odzyskują popularność, na jaką zasługują.
Mimo to dziś piosenka Kermita wydaje się równie aktualna, co kilkanaście lat temu. Nie powiedziałbym, że Muppety znów zostały całkiem zapomniane. Ich stały fanbase wciąż ma się dobrze, a kolejne produkcje z ich udziałem dalej powstają. Problem tkwi raczej w niejasnym kierunku, w jakim zmierza marka – większość nowych seriali z udziałem kukiełek kończy swój żywot po jednym sezonie, a pod względem stylistycznym brakuje między nimi ciągłości.
Niestety, wygląda na to, że Muppety mają dziś status mocno przykurzonych muzealnych figur – może i wciąż są kojarzone, ale niezbyt chętnie się do nich wraca. Biorąc pod uwagę ich ostatnie, jakościowo bardzo nierówne produkcje, przyszłość kukiełek nie wygląda zatem zbyt różowo. Może jednak się mylę, a kolejny boom popularności Muppetów jest tuż za rogiem? Choć osobiście bliżej mi do pragmatycznego pesymizmu Franka Oza niż upartego idealizmu Jima Hensona, to przecież Kermit i spółka uczą, że naiwny optymizm może się czasami opłacić.