FILMOWA ABORCJA NA SKALĘ NASZYCH MOŻLIWOŚCI. Tylko na tyle nas stać?
Nie milkną echa Czarnego Piątku – kolejnej fali protestów przeciwko zaostrzeniu przepisów tak zwanej ustawy antyaborcyjnej. To szaleństwo, że pod koniec drugiej dekady XXI wieku nadal musimy się o prawo do aborcji spierać, a jedynym polskim filmowym głosem, który przebił się do masowego odbiorcy, pozostają rojenia autora Botoksu.
Być może część czytelników wypomni autorowi powyższych słów nieznajomość polskiej kinematografii lub – co gorsza – ignorancję w stosunku do kina artystycznego. Ale może dla dobra dyskusji warto na chwilę postawić się w sytuacji przeciętnego (no, może trochę ponadprzeciętnego) widza, który ceni kino ambitne, wrażliwe, czasem zaangażowane. Chadza przy tym do kin studyjnych, tylko od czasu do czasu zahaczając o multipleksy. A przy okazji jest obywatelem tego kraju, ze wszystkimi przywilejami i obowiązkami wynikającymi z tego faktu.
Jaki przekaz taki widz-obywatel otrzymuje w przestrzeni publicznej? Z jednej strony, oprócz haseł nawołujących do zdrowego rozsądku, także te domagające się absolutnej dowolności i swobody. Z drugiej – kampanie porównujące zwolenników aborcji do Hitlera, czy wyświetlany niegdyś na lekcjach religii Niemy krzyk. Jednym zdaniem: radykalizm czystej wody. Do tego wszystkiego dochodzi telewizyjna „nawalanka”, skrywana pod płaszczykiem publicystyki.
Na filmową dokładkę trafia mu się temat aborcji obrzydliwie podjęty w Botoksie. Zero niuansów, zero refleksji, zero wrażliwości. Nie mam ochoty na dyplomację, więc napiszę wprost: sceny zawarte w tym filmie to jedno z najgorszych świństw, jakich dopuścili się polscy twórcy na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie mówię tylko o oświeconym reżyserze, ale też pozostałych członkach ekipy; może przede wszystkim o aktorach, którzy z racji wykonywanego zawodu firmowali owe sceny swoimi nazwiskami i twarzami. W ten sposób dołożyli swoje cegiełki do muru dzielącego na dwa obozy ten, i tak już cholernie pogmatwany, kraj.
Tymczasem raz na jakiś czas na świecie powstają znakomite filmy, których twórcy potrafią nie zapomnieć o ludzkim wymiarze tego dramatu. Pierwsze z brzegu przykłady: Wbrew regułom Lasse Hallströma (za rolę w którym Michael Caine otrzymał drugiego w swojej karierze Oscara) czy też Vera Drake Mike’a Leigh nagrodzona Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji. Jak widać, można tę delikatną materię poruszyć w sposób atrakcyjny, przystępny i pobudzający wrażliwość.
Filmowym arcydziełem XXI wieku jest rumuński 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni. Niesławny dekret nr 770 z roku 1966 wprowadzał w tym kraju całkowity zakaz aborcji i antykoncepcji. Jeśli kobieta nie doczekała się czwórki potomstwa (od roku 1984 – piątki), musiała dziecko urodzić. Były pewne wyjątki, ale nie wynikały bynajmniej z ludzkich odruchów ówczesnych prawodawców. Na szczęście Cristian Mungiu oparł się pokusie stawania po którejkolwiek z – „jedynie słusznych” – stron. Opowiedział za to historię pewnego zbiorowego doświadczenia. Bez ubarwiania. Kibicujemy i tak już upokorzonym przez nieludzkie prawo (i nie tylko) bohaterkom, ale gdy kamera ukazuje „efekt” ich działań, dociera do nas, że zapewne każda decyzja o aborcji wiąże się z przeżyciem, którego nie da się wymazać z pamięci.
Podobne wpisy
4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni to film idealny, którym zachwycaliśmy się 10 lat temu. Minęła dekada, a polskie kino zdaje się w tej tematyce albo milczeć, albo bełkotać. Gdzie artystyczna odwaga? Gdzie słynna twórcza wrażliwość? Gdzie chęć zasiania wątpliwości, poszukiwań i zadawania pytań, które w domowych zaciszach i podczas prywatnych spotkań zadaje sobie bodaj każdy nieco bardziej wrażliwy człowiek i widz?
Być może scenariusze są gotowe lub powstają (trudno to zweryfikować), a problem dotyczy nie twórców, a osób i instytucji finansujących filmową produkcję? Może to oni/one boją się dotykać tematu? Nie znam odpowiedzi. Ale też nie wymagam chyba wiele. Nie każę tworzyć “najważniejszego polskiego obrazu dziesięciolecia”, “polskiej odpowiedzi na dzieło Mungiu”. Warto pamiętać, że nawet scenarzyści Dirty Dancing mierzyli się z tematyką aborcji.
I jeżeli w końcu nie zmierzą się w nim wrażliwi polscy twórcy potrafiący przy tym dotrzeć do szerszej publiczności, to w przyszłości (pewnie nie tak odległej) temat znów zawłaszczą go politycy wespół z filmowymi hochsztaplerami. Oczywiście zrobią to tak czy inaczej, ale część społeczeństwa i widzów nie zyska szansy na mądre i ważne kino, doceniane niezależnie od sytuacji politycznej, wyznawanych zasad i wyrażanych poglądów.