Muszę przyznać, że chyba dałem się nabrać specom od promocji tego filmu, bo ja naprawdę miałem wrażenie, że szósty film z tego iście kuriozalnego cyklu SF może się udać. Trochę zasugerowałem się tym powrotem Jamesa Camerona do serii, trochę też tym pomysłem skasowania wydarzeń przedstawionych w trzecim, czwartym i piątym filmie i poprowadzenia alternatywnej ścieżki fabularnej. Byłem zaintrygowany. Rezultat utwierdził mnie jednak w przekonaniu, że Terminator skończył się na części drugiej wraz ze spaleniem się T-800 w lawie i nie warto sobie tą serią zaprzątać głowy ani jako widz, ani jako potencjalny scenarzysta. Bo wyjdą z tego wierutne głupoty po prostu. Przy całej tej krytyce nie potrafię jednak spojrzeć na szóstą odsłonę jednoznacznie negatywnie, bo wedle mnie ma ona sporo atutów wizualnych, a powroty Arnolda Schwarzeneggera i Lindy Hamilton wypadły co najmniej ciekawie. Dużo tu inteligentnie wtłaczanych cytatów serii, mniej niż charakterystycznego dla części piątej pastiszu. Nie jest to jakaś sromotna porażka, ale jest to jednocześnie film kompletnie niepotrzebny.
Z Alexem Garlandem to ja mam niemały problem. Facet jest według mnie jednym z najoryginalniejszych, najinteligentniejszych twórców współczesnego SF. Jednocześnie mam go za okropnego nudziarza. Takie odczucia wzbierają we mnie za każdym razem, jak przypomnę sobie Ex Machinę, serial Devs czy właśnie Anihilację. Żeby nie było – generalnie moja relacja z Garlandem jest na plus. Cenię, szanuję, ale jednocześnie nie mam większej ochoty do rozsmakowywania się w jego wizjach, wracania do nich, analizowania ich. Wydają mi się czasem pretensjonalne, czasem nadto skomplikowane albo po prostu mało czytelne. Co nie zmienia faktu, że są oryginalne. Anihilacja to właśnie taki film, który mnie do siebie zraził już po pierwszym seansie, bo kompletnie nie odnalazłem tu żadnej łączności. Co nie zmienia faktu, że jest to film świetnie zrealizowany i zagrany, ma swój klimat. I na tym poprzestańmy.
Gdyby Lockout był kręcony w latach 80., coś mi się wydaje, że z miejsca stałby się kultowy. W jakiś sposób film ten bardzo otwarcie nawiązuje do stylistyki filmów klasy B tamtego okresu. Momentami jest więc boleśnie niedorzeczny, przeszarżowany, irracjonalny. Sceny mające wywołać dreszcz sensacji niejednokrotnie prowokują do śmiechu. Ale ma to wszystko zarazem bardzo pozytywny polot. Jednym z poważnych minusów filmu (przy którym majstrował sam Luc Besson) jest to, że to obraz boleśnie wtórny, będący zrzynką z Carpenterowskiej Ucieczki z Nowego Jorku. O ile dobrze pamiętam, to w kierunku Lockout wystosowano nawet oficjalne oskarżenia o plagiat. Nie pamiętam jednak, w jakim kierunku się ta sprawa potoczyła, ale na pewno dorobiła filmowi brudnego pijaru. Fani niezobowiązującego, prostego, liniowego science fiction zapewne całą tę aferę wrzucili do kosza, ciesząc się wyrazistą kreacją Guya Pearce’a i fajnym klimatem.
Albert Pyun to twórca SF, którego traktuję jak uosobienie kiczu. Jego filmy zapadają w pamięć, są charakterystyczne, oparte na zmyślnym koncepcie, przykuwającym uwagę tytule. Ale są też częstokroć śmieszne, zrealizowane w duchu kina klasy B. Wiedzieliście, że to właśnie ten twórca odpowiada za pierwszą adaptację komiksu o przygodach Kapitana Ameryki? Nikt już o tym filmie przecież nie pamięta. Podobnie jest z Cyborgiem, który jest pod względem filmów, z których czerpie, bardzo kulawy i nieporadny, ale jednak jak najbardziej wpisuje się w definicję kina kultowego. Gra w nim w końcu sam JCVD, który ma tak duże pokłady charyzmy, że nawet jak występuję w najgorszym paździerzu, to jest w stanie odwrócić jego złą aurę. Cyborg ma fajny, dźwięczny tytuł, postapokaliptyczny klimat i szereg realizacyjnych wad, o których po latach po prostu nie chcemy pamiętać.
Richard Kelly był swego czasu jednym z bardziej obiecujących reżyserów science fiction. Po tym, jak Donnie Darko stał się kultowy, wieszczono twórcy wielką karierę, czekając na jego kolejne projekty. Nie wiem, czy to dobre porównanie, ale Kelly to był kiedyś taki Jordan Peele, który wszedł przebojem do kina, gwarantując rozgłos każdym kolejnym filmem. Różnica między tymi twórcami jest taka, że Kelly nie utrzymał poziomu i już przy drugim pełnometrażowym filmie zraził do siebie widownię. Był to właśnie Koniec świata, nakręcony kilka lat po sukcesie Donniego Darko. Nie udało się, bo ludzie tego filmu po prostu nie zrozumieli. Ja też go chyba nie zrozumiałem do końca, ale szczerze mówiąc, nie przeszkadzało mi to w seansie. Było to coś tak dziwnego, niepokojącego, zagadkowego i oryginalnego, co pozwoliło mi całkowicie wsiąknąć w ten klimat. Dziś Koniec świata wspominam głównie jako satyrę na Hollywood, ale… niespecjalnie chce mi się do tego filmu wracać, bo jest wymagający, trudny w odbiorze, nieregularny narracyjnie. Ale jest też inny w tym dobrym tego słowa znaczeniu.