search
REKLAMA
Archiwum

Ekranizacje twórczości STANISŁAWA LEMA, geniusza SCIENCE FICTION

Adrian Szczypiński

16 kwietnia 2020

REKLAMA

Profesor Zazul (1965) oraz Przyjaciel (1965)

Profesor Zazul

W 1965 roku dwaj młodzi twórcy Marek Nowicki i Jerzy Stawicki, zrealizowali dla Telewizji Polskiej dwa kameralne, krótkometrażowe filmy, oparte na prozie Lema. Pierwszym z nich był Profesor Zazul wg III opowiadania “Ze wspomnień Ijona Tichego”. 22-minutowy filmik, nakręcony w okolicach Wrocławia, jest jego w miarę wierną ekranizacją. Ijon Tichy odwiedza tytułowego prof. Zazula w jego odludnej posiadłości. W trakcie wizyty, Tichy dostrzega zwisające z sufitu ludzkie zwłoki. Okazuje się, że prof. Zazul prowadził badania nad klonowaniem. Badania, zakończone w najbardziej nieoczekiwany, również dla samego Tichego, sposób…

Drugim filmem, zrealizowanym wspólnie przez Marka Nowickiego i Jerzego Stawickiego, był 18-minutowy Przyjaciel, wg opowiadania pod tym samym tytułem. Fabuła traktuje o małym, nieważnym człowieku, nazwiskiem Harden, który w miejskich podziemiach odnajduje potężny mózg elektronowy, opętany żądzą władzy nad światem (dzisiaj powiedzielibyśmy superkomputer, ewentualnie Skynet). Maszyna coraz bardziej osacza Hardena, który w gorączkowym pośpiechu dokonuje jej rozbudowy. Finał opowiadania to bodajże pionierski w całej historii fantastyki, opis połączenia komputera z ludzkim mózgiem, poprzez zwykły kabel, wbity w potylicę Hardena. Wachowscy z szyjnymi injektorami ludzi, wyzwolonych z Matrixa, mogą się schować – Lem niemal 40 lat wcześniej pasjonująco opisał praktycznie to samo, zaś finałowa walka z Matrixa Rewolucji, wygląda na lukrowaną, ufabularyzowaną wersję abstrakcyjnej, szalonej umysłowej konfrontacji mózgu Hardena z nieludzką inteligencją. Tyle, jeśli chodzi o opowiadanie. Samego filmu niestety nie widziałem, choć lista płac sugeruje zmiany, w postaci udziału Ijona Tichego (podobnie, jak w Profesorze Zazulu granym przez Piotra Kurowskiego), którego w opowiadaniu nie było.


Przekładaniec (1968)

Przenoszenie filmowych adaptacji dzieł Lema na ekrany telewizyjne, zostało nieoczekiwanie podtrzymane przez samego Andrzeja Wajdę. Nasz Mistrz postanowił odpocząć po trudach, związanych z realizacją wybitnego filmu Wszystko na sprzedaż, realizując dla Telewizji Polskiej 35-minutowy Przekładaniec. Scenariusz napisał sam Lem, wg własnego opowiadania “Czy pan istnieje Mr Jones?”. Tematyka tej komedii kręci się wokół fantastycznego wówczas zagadnienia transplantologii. Kierowca rajdowy Richard Fox, odnosząc sukcesy na torach wyścigowych, raz po raz ulega bardzo groźnym wypadkom. Z każdego z nich ostatecznie wychodzi cały i zdrowy, dzięki genialnemu doktorowi Burtonowi, który wymienia zniszczone części ciała kierowcy naturalnymi organami, pozostałymi po śmiertelnych ofiarach jego karamboli. Innymi słowy żywotność Foxa jest uwarunkowana ilością widzów, nieumyślnie zabitych przez niego na torze, co znajduje swe największe odbicie w psychice kierowcy, przejmującej cechy pierwowzorów swych dawców. Tutaj zaczyna się typowy lemowski problem, związany z niemożnością ustalenia, ile w Foxie jest jeszcze Foxa (parafrazując tekst z Poszukiwanego poszukiwanej Stanisława Barei) i czy przypadkiem Fox nie jest już bardziej wypadkową wszystkich osób, których organy nosi w sobie, niż suwerenną jednostką.

W opowiadaniu chodziło o proces tzw. cyborgizacji (trudne słowo!). Literacki pan Jones musi sukcesywnie wymieniać sobie kolejne części i organy ciała na sztuczne, co prowadzi do arcyciekawego pytania, kiedy kończy się człowiek, a zaczyna maszyna. W filmie Wajdy zamieniono postępującą cyborgizację na rzecz transplantologicznej (jeszcze trudniejsze słowo!) spirali, której końca nie widać. Całość ogląda się wyśmienicie, humor jest przedni, dekoracje doskonale pasują do przyszłościowego entourage’u, pomimo potraktowania filmu z ogromnym przymrużeniem oka. Nieodżałowany Bogumił Kobiela w roli Foxa jest w swoim żywiole. Dość chaotycznie wyglądają tylko same sekwencje wyścigowe. Przekładaniec to jedyny film wg Lema, o którym sam Autor wypowiada się pochlebnie, pewnie dlatego, że wyjątkowo sprawował pieczę nad całością, będąc autorem scenariusza.


Solaris (1970)

Kontakt z pozaziemską formą inteligencji jest wałkowany w literaturze i filmie SF od czasu “Wojny światów” Wellsa (1898). Wariantów było wiele – zmasowana inwazja Marsjan, człowiek jako nieświadomy agresor na rdzennej planecie obcych, pojedyncza forma pozaziemskiego życia, wybijająca odciętą od świata grupkę ludzi, kontakt niemożliwy do ogarnięcia, pozostawiający obie strony na pozycjach obserwatorów, czy wreszcie pokojowy aspekt bliskiego spotkania. Lem wymyślił coś o wiele bardziej odjechanego – niedostępny racjonalnemu poznaniu myślący ocean, zdolny wniknąć w umysły ludzkich obserwatorów i stwarzać myślące i czujące repliki ludzi, wysnute z zakamarków człowieczego mózgu. Napisana w 1961 roku powieść “Solaris”, do dziś uchodzi za najwybitniejsze osiągnięcie beletrystyczne Stanisława Lema, stawiane w ścisłej światowej czołówce dokonań literatury science fiction wszech czasów.

W 1970 roku w Związku Radzieckim powstała pierwsza ekranizacja “Solaris”. Było to dwuczęściowy film telewizyjny w reżyserii Nikołaja Nirenburga. Dwa lata później jeden z najwybitniejszych rosyjskich reżyserów Andriej Tarkowski, przedstawił własną wersję Solaris. Kris Kelvin przybywa na stację badawczą, zawieszoną nad powierzchnią planety Solaris, by rozwikłać zagadkę niewytłumaczalnych zachowań trzech członków załogi stacji. Na miejscu okazuje się, że Gibarian popełnił samobójstwo w niewytłumaczalnych okolicznościach, a Sartorius i Snaut ukrywają własne podejrzenia, dotyczące oceanu pokrywającego Solaris. Kelvin widzi na stacji ludzi, których nie powinno na niej być. Napięta sytuacja osiąga apogeum, wraz z pojawieniem się Harey, zmarłej śmiercią samobójczą żony Kelvina, która nie ma pojęcia, skąd się wzięła…

Powtarzaną z lubością przez Lema ciekawostką, dotyczącą “Solaris”, jest to, że rozpoczynając pisanie, nie miał on zielonego pojęcia, po co Kelvin przybył na Solaris. Genialne pomysły rodziły się w trakcie. Dysponujący, nie przymierzając, boską mocą myślący ocean, był w stanie stwarzać żywe i czujące repliki ludzi, będące projekcją wspomnień członków załogi stacji. Lema w równym stopniu interesowało typowa dla science fiction problematyka kontaktu, jak i fascynująca analiza obarczonego ludzkimi słabościami, człowieczego pojmowania świata, wobec niemożliwej do ogarnięcia siły sprawczej kosmicznej inteligencji. Sam kontakt wydaje się być niemożliwy do zrealizowania na płaszczyźnie porozumienia, gdyż granica, dzieląca człowieka od oceanu, jest nieprzekraczalna dla obu stron. Paradoksalnie Solaris może wnikać w najgłębsze zakamarki ludzkiej psychiki, a nawet dokonywać bolesnego dla ludzi aktu stworzenia, lecz nawet o symbolicznym podaniu sobie ręki nie ma mowy. Dla Kelvina pozostaje tylko obserwacja, prowadząca z solaryjskich fal do wnętrza własnej duszy. I właśnie to zainteresowało Andrieja Tarkowskiego.

Anegdota o Lemie, bezpardonowo bluzgającym Tarkowskiego na planie filmu, zdążyła już obrosnąć legendą. Nasz Mistrz rzeczywiście próbował ratować ekranizację swego dzieła u źródeł, wkurzał go m.in. rozbudowany ziemski prolog, w którym dodano Kelvinowi całą rodzinę, ale widząc niezłomną, artystyczną konsekwencję Tarkowskiego, skapitulował i wrócił do kraju. Dała o sobie znać niechęć Lema do jakichkolwiek prób, naruszających konstrukcyjną spójność i intelektualne podłoże własnych dzieł. A Tarkowski potraktował “Solaris” jak najbardziej po swojemu. Nie interesowały go aspekty poznawcze, miał gdzieś całą science fiction z obcymi planetami i nieznanymi formami życia. Uwagę rosyjskiego artysty przykuła wędrówka w głąb człowieka, jego reakcje na zagrożenia, wysnute wprost z podświadomości, daremne próby racjonalnego zaszufladkowania zjawisk pozornie niemożliwych, wreszcie pełna napięć wewnętrzna walka z najzupełniej realnymi demonami przeszłości. Żaden inny gatunek nie mógł dać Tarkowskiemu do ręki takich możliwości wiwisekcji ludzkiej psychiki. Science fiction uprawomocniła fantastyczne założenie w postaci żyjących replik ludzi, których być w tym czasie i miejscu nie powinno. Pomimo znaczących odstępstw wobec Lema, filmowe Solaris jest dziełem zupełnie wyjątkowym w historii gatunku, właśnie dzięki przesunięciu fabularnych akcentów w stronę kosmosu wewnętrznego bohaterów.

Pomimo typowego dla europejskiego artysty stanowiska, traktującego o braku podporządkowania treści wobec kostiumu SF w kwestii dekoracji i efektów specjalnych, Andriej Tarkowski zadbał o doskonałą wizualną oprawę Solaris i nie chodzi tu o ocenę scenografii pod kątem braku silnych tradycji SF w kinematografii rosyjskiej. Film po prostu prezentuje się doskonale, nawet po 30 latach od premiery. Niezwykle ciężkim dla współczesnego widza jest natomiast jego tempo. Solaris Tarkowskiego jest najprawdziwszym testem na fizyczną wytrzymałość, nie odbiegającym formalnie od reszty jego filmografii. Reżyser lubował się w niezwykle powolnej, niemal statycznej narracji, przy której 2001: Odyseja Kosmiczna wygląda jak dynamiczne kino akcji. Celebrowane transfokacje, panoramy i jazdy kamery, epatowanie znużoną twarzą Donatasa Banionisa, grającego Kelvina, długie momenty ciszy i przede wszystkim najnudniejsza chyba sekwencja w historii kina, czyli pięciominutowa jazda kamery po autostradzie, nakręcona w japońskiej Osace, wystawiają widza na wyjątkową próbę. Nie sposób jednak nie zachwycić się urokliwą urodą zdjęć Wadima Wusowa, szczególnie w sekwencjach ziemskich.

W roku swej premiery, Solaris zdobyło główną nagrodę na Festiwalu Filmowym w Cannes. Mimo, że jest to najbardziej znany na świecie film Tarkowskiego, sam reżyser uznał go za swe najgorsze dzieło. Wspomniana sekwencja na autostradzie, podobno zawdzięcza swą bezsensowną długość temu, iż Tarkowski chciał w ten sposób usprawiedliwić wyjazd ekipy do Japonii, co w tamtych czasach w Związku Radzieckim było nie lada wyczynem…

REKLAMA