DOKTOR NO. Connery jako JAMES BOND w pierwszej kinowej adaptacji powieści o agencie 007
W obu tych przypadkach doktora gubi pycha, wiara we własną nieomylność i zlekceważenie przeciwnika – choć ponownie rozwój wydarzeń przebiega różnie. W powieści No dosłownie bawi się w boga, przygotowując dla Bonda swoistą trasę przetrwania – prawdziwą drogę krzyżową, w trakcie której bada wytrzymałość 007, zmuszonego do pokonywania kolejnych pułapek (podczas gdy jego dziewczynę zostawia na pożarcie… krabom). Ma to sens, jeśli weźmiemy pod uwagę, iż Fleming planował go tu ostatecznie zabić, wcześniej doprowadzając swojego syna do ekstremum. Nieco mniej sensu ma finał tej bolesnej przeprawy, na końcu której Bond walczy z… olbrzymią kałamarnicą (sic!). I, jak na Bonda przystało, wygrywa.
Z oczywistych względów w filmie sprowadzono to wszystko do prostej, niekontrolowanej ucieczki Bonda kanałami wentylacyjnymi, w których zalewa go nagle fala wody i parzy wysoka temperatura rur. Bez większych problemów dociera on do dziewczyny, którą zastaje… przywiązaną do skały bez konkretnego powodu. Gdzieś w tym wszystkim giną też liczni pomagierzy No, którzy w powieści zostali o wiele lepiej zarysowani – tak zwani Chinonegrzy, czyli nieprzyjemni, silni, ślepo wykonujący rozkazy i wykorzystywani do niewolniczej pracy Afroazjaci w filmie są tylko bezosobowym tłem, a w chaotycznym finale w ogóle zdają się nie zważać na Bonda, przez co ten zmuszony jest mniej zabijać i wydaje się nie być aż tak okrutny (choć z drugiej strony jego pierwsze książkowe zabójstwo jest bardziej uzasadnione i zarazem bardziej dramatyczne).
„Jej ciało było piękne. Skóra miała jasny kolor kawy z mlekiem i satynowy połysk. Łagodną krzywiznę pleców podkreślały głębokie wcięcia, sugerujące większe umięśnienie, niż zazwyczaj spotyka się u kobiet. Pośladki jędrne i krągłe, jak u chłopca, nogi proste i piękne, a lekko uniesiona lewa pięta nie miała różowej podeszwy. Dziewczyna nie była kolorowa”.
To książkowy opis wisienki na torcie tej jamajskiej przygody, czyli wyłaniającej się z morza Honey Ryder w ikonicznej interpretacji Ursuli Andress. Obecnie to chyba najbardziej kontrowersyjny element oryginalnego Doktora No, w którym jest dojrzałą nastolatką, będącą w pierwszej swojej scenie całkowicie nago. To osoba zakompleksiona, ze złamanym nosem (!), której brakuje nieco obycia, gdyż całe życie spędziła pośród lokalnej fauny i flory, stroniąc od ludzi (czyżby Fleming zaczytywał się w Tarzanie?). Łatwo zakochuje się w Bondzie i traktuje go jak chłopaka, z którym od dawna jest w związku. Bez ogródek opowiada mu historię swojego życia i wyznaje, iż marzy jej się zostanie… kurtyzaną (!!). Szczęśliwie w filmie to światowa, doświadczona i dojrzała kobieta (Andress w trakcie zdjęć miała 26 lat), mniej ufna względem obcych i podchodząca z rezerwą do 007. Scenarzyści dopisali jej wątek zabójstwa ojca przez doktora No, ale nie wynika z tego nic poza smutną historyjką. Sam potencjał dziewczyny również wydaje się być mniej wyeksploatowany i w pewnym momencie zostaje ona zepchnięta na drugi, a nawet i trzeci plan.
A na koniec ciekawostka degustacyjna: w książce Bond preferuje polską wódkę i nie pije przy tym słynnego martini, którego wariant „wstrząśnięte, nie mieszane” po raz pierwszy pojawia się właśnie w filmowej wersji Doktora No (zwrot ten nie wywodzi się z książek Fleminga, choć sam drink jest pity przez Bonda już w jego debiutanckim Casino Royale).
Podsumowanie
Podobne wpisy
Trudno jednoznacznie określić, która wersja jest lepsza. Książka przoduje bardziej szczegółową, a mniej bombastyczną akcją, większą ilością detali i dłuższym przedziałem czasowym, w którym więcej się dzieje (choć sama w sobie jest krótka). Pomijając niezbyt zajmujące opisy przyrody, które rozwadniają akcję (mrugnięcie okiem w stronę ornitologa, za którego Bond się przecież podaje), w książce znajdziemy więcej podchodów, biurokracji i układów oraz procedur, za to zdecydowanie mniej elektroniki i technologii. Bond wydaje się przez to bardziej ludzki niż w filmach, gdzie większość rzeczy przychodzi mu z łatwością, podczas gdy w powieści niemal wszystko okupione jest potem i nerwami, a nasz dzielny agent miewa wątpliwości i zwyczajnie po ludzku boi się o swoje życie. Fleming skrupulatnie buduje napięcie, dbając o to, żeby każda scena się liczyła. Niemniej w kilku miejscach autor zwyczajnie przeskoczył rekina, zamieniając Bonda niemal w fantastykę pokroju Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi, a część wydarzeń jest u niego tyleż dziwna, co bzdurna i bardzo naiwna. Mamy tam też dużo kiepskich, rozwiązłych, niekiedy wręcz dziecinnych dialogów, co dziwnie koresponduje z krwawą, brutalną akcją, podobnie jak pojawiające się dość często w głowie Bonda wesołe myśli „o niczym”.
Film rezygnuje z tych wątpliwych elementów, po części ze względów budżetowych i czasowych, inaczej całość trwałaby ze trzy godziny oraz kosztowała krocie (a i tak wydano na niego ponad milion, co było wtedy niemałą sumą). Na ekranie wszystko jest szybsze, bardziej skondensowane i krótsze, niekiedy wręcz groteskowo ucięte, a przez to chaotyczne, ale bardziej konkretne, energiczne, żywsze. Tam, gdzie książka się snuje i skręca w boczne ścieżki, film od razu przechodzi do rzeczy i nie ma w nim miejsca na nudę. Twórcy zgrabnie podmienili część wydarzeń na inne, dodając tym samym coś od siebie oraz uwiarygodniając całość, tym samym czyniąc fabułę bardziej współczesną (jak na tamte lata). Nie uniknęli własnych potknięć, ale skutecznie utrzymali ducha oryginału i, przede wszystkim, samego Bonda, którego charakter i metody działania pozostały bez zmian (w czym duża zasługa świętej pamięci Seana Connery’ego, który uczynił z 007 ikonę).
Ani na papierze, ani na taśmie filmowej Doktor No nie jest jakąś wyjątkową przygodą, a już na pewno żadnym arcydziełem. Kumuluje w sobie wszystkie grzeszki bondowego uniwersum, pozostając jedną z jego najskromniejszych i najbardziej przyziemnych (ludzkich?) odsłon. Po części kiczowata, tania i troszkę staromodna, ale urocza i przyjemna rozrywka drugiego sortu (w filmie urastająca do nieco wyższej rangi). Taka, od której nie boli głowa, ale też i nie budzi u odbiorcy większych sentymentów. Może poza słodką jak miód dziewczyną – ale te zawsze stanowiły o sile i klasie 007…
Cytaty użyte w tekście pochodzą z przekładu Hieronima Mistrzyckiego.