search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Dlaczego TOKIJSKA OPOWIEŚĆ jest jednym z najwybitniejszych filmów w historii

Przemysław Brudzyński

1 marca 2018

REKLAMA

Słynny krytyk filmowy Roger Ebert został niegdyś spytany przez jednego ze swych czytelników, co sądzi o Szeptach i krzykach Ingmara Bergmana. „To najlepszy film tego roku” – odparł bez cienia wątpliwości recenzent. „Cóż, to nie brzmi jak coś, co chciałbym obejrzeć” – równie zdecydowanie odrzekł jego rozmówca. O ile szczerość i prostolinijność formy tej wypowiedzi może zaskakiwać, sama jej treść już nie do końca. Bardzo dobre czy wręcz wybitne filmy nierzadko, paradoksalnie, nie zachęcają nas do ich poznania – ich reputacja paraliżuje wielu widzów, sprawiając, iż zdają się one swoistym wyzwaniem rzucanym percepcji, intelektowi czy wytrzymałości emocjonalnej odbiorcy. Jeśli zaś określenie „najlepszy film roku” jest w stanie zniechęcić kogoś do zapoznania się z dziełem, sformułowanie „najwybitniejszy film w historii” może okazać się już próbą, której niewielu chętnie się podejmie.

I trudno się temu w pewnym sensie dziwić. Ów termin bowiem w istocie wywoływać może nie najlepsze skojarzenia – przynajmniej te stereotypowe. Z łatwością można by sobie wyobrazić, że ukrywa się pod nim dzieło stricte intelektualne, erudycyjne, onieśmielające błyskotliwymi kulturowymi odwołaniami, niewzbudzające jednak emocji, jakie film wzbudzać powinien. Bądź też swoisty dokument historii kina, obraz, który choć nie posiada już dawnej mocy wpływania na odbiorcę i nie do końca wytrzymał próbę czasu, wciąż wymieniany jest przez krytyków pośród najwybitniejszych ze względu na dawną przełomowość i rolę w historii. Lub też wielogodzinna filmowa saga, która odstrasza samą długością trwania projekcji.

Jak daleko leży prawda od stereotypów? Łatwo się domyślić, iż niewiele prywatnych filmowych list „naj”, spisywanych nawet przez zapamiętałych miłośników kina, pokrywałoby się z tymi oficjalnymi, tworzonymi przez krytyków. To, co naprawdę bliskie, ważne, poruszające, często przecież nie pokrywa się z tym, co w takim profesjonalnym zestawieniu „powinno się znaleźć” czy też co „wypada, by się znalazło”.

Bywa jednak też tak, że ignorując tego typu zestawienia całkowicie, pozbawiamy się możliwości obcowania z utworem naprawdę wyjątkowym, który w pełni zasługuje zarazem na zaszczytne miejsce w historii kinematografii i jest w stanie prawdziwie, dogłębnie na nas wpłynąć, przetrwać w naszej pamięci. Dziełem artysty, który – tak jak Yasujiro Ozu, reżyserując Tokijską opowieść – nie starał się za wszelką cenę dostać na listę najwybitniejszych, lecz tworzył z potrzeby duszy.

Po pierwsze więc, Tokijska opowieść jest bardzo odmienna od wielu innych obrazów uważanych w środowisku filmowym za najwybitniejsze.

Nie jest ani rozbudowanym dziełem o charakterze filozoficznym (filmy Andrieja Tarkowskiego, Bergmana),  zrealizowanym z rozmachem kinowym eposem (utwory Akiry Kurosawy, Davida Leana czy choćby Czas apokalipsy), ani też dziełem wizjonerskim formalnie i narracyjnie (2001: Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka czy Obywatel Kane Orsona Wellesa). Nie jest również zabytkiem kina, ważnym ze względu na wpływ na jego rozwój we wczesnym etapie kształtowania się tej dziedziny sztuki (Pancernik Potiomkin Siergieja Eisensteina czy Człowiek z kamerą Dzigi Wiertowa). To wyciszony, pięknie sfilmowany (o czym później), kameralny dramat rozpisany na kilka postaci. Prezentujący kilka kluczowych scen z życia kilkorga – przynajmniej w teorii – bliskich sobie osób. Minimalistyczny, oszczędny w środkach wyrazu (tyczy się to również gry aktorskiej), lecz ani przez chwilę nie dystansujący się od życia emocjonalnego bohaterów, starający się – czego wiele dzisiejszych dramatów tak obawia się uczynić – sportretować je możliwie najpełniej i najprawdziwiej.  Skupiony na zaskakująco codziennych sprawach, w których jednak ujawnia się natura naszych wzajemnych relacji, naszych codziennych zaniedbań i nieudolnych usprawiedliwień, które w ostatecznym rachunku okazują się nie mieć najmniejszego znaczenia. Fabuła, choć zakrojona na tak skromną skalę, staje się fundamentem niezwykle uniwersalnej refleksji. Ozu konfrontuje widza z lejtmotywem całej swej twórczości: degradacją instytucji rodziny, zatracającej swą pierwotną, kluczową dla całego życia człowieka rolę. To film, jak żaden inny wśród najwybitniejszych, skupiony na naszej codzienności i demaskujący jej fałsz, to, jak pod płaszczem nieszczerych uśmiechów i ugrzecznionych, wyuczonych gestów oddalamy się od siebie i, zapatrzeni w dobra materialne, ignorujemy teoretycznie najbliższych sobie ludzi.

Avatar

Przemysław Brudzyński

REKLAMA