Dlaczego TOKIJSKA OPOWIEŚĆ jest jednym z najwybitniejszych filmów w historii
Słynny krytyk filmowy Roger Ebert został niegdyś spytany przez jednego ze swych czytelników, co sądzi o Szeptach i krzykach Ingmara Bergmana. „To najlepszy film tego roku” – odparł bez cienia wątpliwości recenzent. „Cóż, to nie brzmi jak coś, co chciałbym obejrzeć” – równie zdecydowanie odrzekł jego rozmówca. O ile szczerość i prostolinijność formy tej wypowiedzi może zaskakiwać, sama jej treść już nie do końca. Bardzo dobre czy wręcz wybitne filmy nierzadko, paradoksalnie, nie zachęcają nas do ich poznania – ich reputacja paraliżuje wielu widzów, sprawiając, iż zdają się one swoistym wyzwaniem rzucanym percepcji, intelektowi czy wytrzymałości emocjonalnej odbiorcy. Jeśli zaś określenie „najlepszy film roku” jest w stanie zniechęcić kogoś do zapoznania się z dziełem, sformułowanie „najwybitniejszy film w historii” może okazać się już próbą, której niewielu chętnie się podejmie.
I trudno się temu w pewnym sensie dziwić. Ów termin bowiem w istocie wywoływać może nie najlepsze skojarzenia – przynajmniej te stereotypowe. Z łatwością można by sobie wyobrazić, że ukrywa się pod nim dzieło stricte intelektualne, erudycyjne, onieśmielające błyskotliwymi kulturowymi odwołaniami, niewzbudzające jednak emocji, jakie film wzbudzać powinien. Bądź też swoisty dokument historii kina, obraz, który choć nie posiada już dawnej mocy wpływania na odbiorcę i nie do końca wytrzymał próbę czasu, wciąż wymieniany jest przez krytyków pośród najwybitniejszych ze względu na dawną przełomowość i rolę w historii. Lub też wielogodzinna filmowa saga, która odstrasza samą długością trwania projekcji.
Jak daleko leży prawda od stereotypów? Łatwo się domyślić, iż niewiele prywatnych filmowych list „naj”, spisywanych nawet przez zapamiętałych miłośników kina, pokrywałoby się z tymi oficjalnymi, tworzonymi przez krytyków. To, co naprawdę bliskie, ważne, poruszające, często przecież nie pokrywa się z tym, co w takim profesjonalnym zestawieniu „powinno się znaleźć” czy też co „wypada, by się znalazło”.
Bywa jednak też tak, że ignorując tego typu zestawienia całkowicie, pozbawiamy się możliwości obcowania z utworem naprawdę wyjątkowym, który w pełni zasługuje zarazem na zaszczytne miejsce w historii kinematografii i jest w stanie prawdziwie, dogłębnie na nas wpłynąć, przetrwać w naszej pamięci. Dziełem artysty, który – tak jak Yasujiro Ozu, reżyserując Tokijską opowieść – nie starał się za wszelką cenę dostać na listę najwybitniejszych, lecz tworzył z potrzeby duszy.
Po pierwsze więc, Tokijska opowieść jest bardzo odmienna od wielu innych obrazów uważanych w środowisku filmowym za najwybitniejsze.