Dlaczego “Smętarz dla zwierzaków” to ZMARNOWANY POTENCJAŁ
Aktorzy – grać to znaczy reagować
Jason Clarke to świetny, charakterystyczny aktor, którego kojarzę z drugiego planu wielu filmów. W końcu dostał główną rolę. Jego postać nie ma do zaoferowania zbyt wiele, a Clarke… cóż, w jednych scenach wypada lepiej, w innych – gorzej. Jego relacje z rodziną – dziećmi i żoną – wyglądają wiarygodnie, ale już reakcja na przywrócenie do życia martwego kota jest zupełnie niewidoczna. Lekarz, ateista, z bardzo zdroworozsądkowym podejściem do życia, na widok kota zombie powinien chyba zbierać szczękę z podłogi i nie móc spać po nocach. Jeszcze słabiej jest po stracie dziecka. Zarówno Clarke, jak i jego ekranowa żona – Amy Seimetz – zdają się w ogóle nie czuć niewyobrażalnego bólu po śmierci dziewczynki. Tępo patrzą w ściany i przytulają się na łóżku, ale w ich oczach nie widać agonii, jaką czuje rodzic w takiej sytuacji.
Scenograf i operator – w pracy od punkt ósmej do punkt szesnastej
Zastanawiam się, który raz widziałem identycznie wyglądający dom na terenie identycznie wyglądającego ranczo, w towarzystwie identycznie wyglądającego lasu, z identycznie wyglądającymi pomieszczeniami w identycznie wyglądającym horrorze. Nic to – ale mam jeszcze jeden zarzut, dużo poważniejszy. SMĘTARZ DLA ZWIERZĄT – przecież to miejsce aż prosi się o scenografię, która wywołuje ciarki jeszcze długo po seansie. A ja, dzień po obejrzeniu filmu, nie mogę przypomnieć sobie, jak w ogóle wyglądał. Nie popisał się ani pion scenograficzny pod kierownictwem Ann Smart, który chyba na silę postanowił stworzyć najbardziej przeciętnie wyglądające lokacje, ani pion operatorski z reżyserem zdjęć Lauriem Rose’em, który wszystko to ograł w najbardziej przeciętnie wyglądających kadrach.
Montażystka – zagubiona w akcji
Montażyści to najbardziej niedoceniona grupa w branży filmowej. Nie mają swoich festiwali, nie umieszcza się ich zdjęć na okładkach czasopism, nikt nie pamięta ich nazwisk, a gdy wykonają swoją robotę, jak należy – ich zasługi rozmywają się wobec peanów na cześć reżysera, operatora i aktorów. A jednak, to od nich w znacznej mierze zależy wrażenie, jakie wywrze film na widzu. Kontrolują tempo opowieści, znaczenie obrazów, długość scen, wybierają najlepsze aktorskie momenty i najlepsze ujęcia do opowiedzenia historii. Znane są przypadki, w których montażysta odrzucał całe sceny i wątki w filmie, co wychodziło mu na dobre. Oczywiście zdarza się też odwrotnie, jednak w przypadku Smętarza dla zwierzaków korzystne byłoby uporządkowanie nakręconego materiału i chwila refleksji nad tym, o czym właściwie chce się opowiedzieć, bo w obecnym kształcie film ten jest trochę ghost story, trochę zombie revenge story, a trochę filmem o traumie z przeszłości. Kompletnie nie rozumiem umieszczenia w filmie wątku z chorą siostrą Rachel – a już totalnie zdenerwował mnie kolejny ordynarny jump-scare w scenie z łazienkowym lustrem. Jest to bezsensowne dla historii i mam wrażenie, że miało tylko generować jakąś warstwę strachu, którego brak było w głównym wątku. Podobnie ma się rzecz z nawiedzającym Louisa duchem chłopaka, którego nie zdołał ocalić. Jak mniemam, miał on być ostrzeżeniem dla lekarza, że pewnych granic nie należy przekraczać. No dobrze, ale dlaczego w ramach tej opowieści niektórzy powracają zza światów jako duchy-zjawy, a inni – nie? Wiele scen powinno wylądować w folderze „odrzucone” na dysku Sarah Broshar zamiast w finalnej wersji filmu. Wreszcie – jak zwykle – nie jest możliwe jednoznacznie stwierdzić, czy zawiódł reżyser, czy montażysta, ale wraca początkowy zarzut o zbyt szybkie wykładanie kawy na ławę. Być może nakręcono więcej ujęć, których można byłoby użyć do stworzenia na początku powolniejszej, pełnej napięcia atmosfery zapoznawania się z dziwnym cmentarzem w starym lesie, ale ich nie wykorzystano w montażu. Ktokolwiek zawinił – filmowi nie wyszło to na dobre.