Demony, wiedźmy i wampiry, czyli NAJLEPSZE HORRORY 2023
W kończącym się roku kino grozy zapewniło nam sporą dawkę mniej lub bardziej interesującego straszenia. Spośród całkiem obszernego i cechującego się raczej wysoką średnią jakościową zbioru obejmującego mroczne groteski, klasyczne skradanki z duchami, found footage, arthouse’owe metafory i krwawe gore wybrałem dziesiątkę najciekawszych i najlepszych filmów grozy, jakie ukazały się w 2023 roku.
„Mów do mnie!”
Jeden z największych hitów kasowych lata przybył do nas z Australii za pośrednictwem kultowej już marki A24, kojarzonej ze współczesnym jakościowym i ambitnym horrorem. Choć Mów do mnie! nie ma w sobie takiego ładunku innowacyjności i znaczeń co Dziedzictwo lub Czarownica, to debiutujący bracia Philippou tworzą nader sprawny spektakl grozy wokół motywu opętania, dostarczającego przestrzeni dla metaforycznej analiza motywów tęsknoty, bliskości i straty. Dodatkowo australijski horror dostarcza pierwszego od dawna naprawdę oryginalnego i nośnego rekwizytu gatunkowego w postaci służącej jako transmiter dla zaświatów zasuszonej ręki, wokół której można skądinąd budować autorską franczyzę. Przede wszystkim jednak Mów do mnie! jest po prostu rzemieślniczo sprawnym horrorem, dostarczającym solidnej dawki emocji bez fałszywych nut.
„Infinity Pool”
O tym, że Brandon Cronenberg, syn i dziedzic legendarnego Krwawego Barona cielesnego horroru ma swój styl i stać go na więcej niż tylko wieczne kopiowanie ojca, było wiadomo już po Possessorze. W zeszłym roku uderzył swoim trzecim pełnym metrażem: Infinity Pool. Film oparty na mocnym transgresywnym koncepcie – bez spojlerów powiedzmy, że jest to wariacja na temat motywu sobowtórów – dostarcza płodnych możliwości interpretacyjnych, co jednak chyba najważniejsze: zawiera występ współczesnej królowej horroru Mii Goth. Ekspresyjna aż do granic żenady aktorka partneruje z kolei nijakiemu do granic przezroczystości Alexandrowi Skarsgårdowi, tworząc z nim fascynujący duet. Samo Infinity Pool zaś jest jednym z najodważniejszych koncepcyjnie filmów zeszłego roku i nawet jeśli nie realizuje całkowicie swojego transgresywnego potencjału, to pozostaje jednym z najlepszych kawałków dziwactwa i grozy, jakie mogliśmy oglądać na ekranie.
„Spadające gwiazdy”
Jednym z moich absolutnych faworytów w gatunku grozy z 2023 roku są nakręcone za „pięć dolarów” Spadające gwiazdy. I to nie tylko dlatego, że zawierają wspaniałe cameo Piotra Adamczyka wcielającego się w pustynnego szamana. Film Karpali i Bienczyckiego na klasycznym amerykańskim minimalizmie kina indie buduje niepokojącą atmosferę związaną z sezonem półmitycznych nalotów czarownic. Używając minimalnych środków, w odpowiednich momentach pozwalając nam odpowiednie rzeczy zobaczyć, a w innych generując napięcie tylko dziwacznym zachowaniem postaci, twórcy stworzyli niezwykle sprawną gatunkową hybrydę, udowadniającą, że na temat czarownic można jeszcze coś w kinie powiedzieć, a indie horror nie musi być wcale horrorem w wersji „bieda”.
„Birth/Rebirth”
Niepozorne Birth/Rebirth Laury Moss przetwarza stary jak świat motyw – stratę dziecka. W filmie Amerykanki zyskuje on jednak nieoczekiwany twist, polegający na nagłej i nieco podejrzanej możliwości odzyskania straconej pociechy. Fabuła opowiada więc o dwóch kobietach, które z różnych pobudek zawierają niecodzienny sojusz wokół wspólnej sprawy, każdej z nich zapewniającej inny rodzaj doświadczenia macierzyństwa. W Birth/Rebirth nie uświadczycie gwałtownych jump scare’ów, nagłych zwrotów akcji i obfitego gore. Dramaturgia opiera się przede wszystkim na dialogach i podtekstach, które jednak generują nieznośnie napiętą atmosferę i sprawiają, że zaczynamy bać się każdego wyjrzenia zza szafki na ekranie. Niby nic tu nowego, a jednak działa jak mało który wymyślny koncept grozy.
„Hrabia”
Pomysł, by o dziedzictwie i jego faszyzującego reżimu opowiedzieć w filmie, wydaje się naturalną koleją rzeczy. Pablo Larraín, autor intrygujących psychologicznych dramatów poruszających problemy chilijskiego społeczeństwa (Tony Manero, Klub), ale także doświadczonego na polu międzynarodowych portretów skomplikowanych jednostek (Jackie, Spencer) wydaje się z kolei odpowiednim do tego kandydatem. W równaniu, którego efektem jest Hrabia, pojawił się jednak niespodziewany i brawurowy czynnik – o krwawym dyktatorze Larraín zdecydował się opowiedzieć za pomocą metafory wampiryzmu. I tak oto Pinochet jest u niego tytułowym hrabią, zmęczonym życiem krwiopijcą, który dosłownie pożera serca i opija się krwią obywateli. Choć miejscami groteskowa oprawa Hrabiego trąci banałem i powiela wciąż te same motywy, to koniec końców jest to chwyt tak brawurowy, że jest w stanie pociągnąć cały niemal dwugodzinny film, w którym miesza się czarny humor i groza – zarówno ta wywołana horrorowym sztafażem, jak i świadomością realnych zbrodni dyktatora.
„Im toten Winkel”
Na jeden z najciekawszych filmów grozy roku można też trafić przypadkiem na jednym z „losowych” seansów festiwalu filmowego w Berlinie. Początkowo Im toten Winkel (czyli ‘w martwym/ślepym punkcie’) wygląda jak typowy zapełniacz programu zaangażowanego społecznie festiwalu – oto obserwujemy ekipę filmową przyjeżdżającą z Niemiec do Kurdystanu, by kręcić dokument o nadużyciach władzy. Film szybko skręca w stronę thrillera politycznego z elementami kryminału, by i te tożsamości przeszyć jeszcze ostatecznie pełnoprawnym motywem grozy, który łączy się z tematem prześladowania kurdyjskich opozycjonistów, a którego nośnikiem jest niezawodna postać demonicznego dziecka. Efektem jest frapujący i nieoczywisty film, który przyprawia o ciarki, choć bynajmniej nie dociska pedału straszenia.
„Krzyk VI”
Kontynuacja brawurowego requela (skrzyżowania sequela z remakiem) kultowego Krzyku Wesa Cravena nie była już tak udana jak pozbawiony numerka poprzednik, ale Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett wciąż byli w stanie wycisnąć z serii coś ciekawego. W szóstym Krzyku kontynuujemy piętrową metazabawę, obserwując, jak siostry Carpenter mierzą się ponownie z kolejnymi odtwórcami Ghostface’a i długimi cieniami swojej przeszłości. Brakuje tu nieco werwy, która zrestartowała cykl rok wcześniej, ale też dostajemy sporo bardzo fajnie zaaranżowanych scen i zgrabnie podomykane wątki regularnych postaci serii – słowem, dobry slasher. Jeśli to ma być zakończenie sagi, przynajmniej na jakiś czas, na co wskazuje zamieszanie wokół planowanej kontynuacji, to Krzyk VI będzie więcej niż godnym pożegnaniem z legendarną maską.
„Evil Dead Rise”
Kolejny odcinek kultowej serii zapoczątkowanej przez Sama Raimiego dostarcza wszystkiego, czego należało się spodziewać po takim projekcie – złowrogą intrygę, przekręcającą rzeczywistość w koszmarny sposób, solidne rozwinięcie świata przedstawionego, ale bez popadania w przesadę spod znaku uniwersum Ridleya Scotta, ale przede wszystkim soczyste gore. Nawet najwytrwalszym koneserom gatunku może być trudno nie odwracać na filmie Lee Cronina wzroku, i to chyba najlepsza recenzja Evil Dead Rise. Można kręcić nosem na pewne narracyjne niedociągnięcia czy schematyczność poszczególnych rozwiązań, ale koniec końców chodzi o festiwal makabry, którego film nam z sukcesem dostarcza. Osobiście poczułem ten klimat co przy oryginale Raimiego.
„When Evil Lurks”
W zalewie generycznych horrorów w nurcie postapo argentyńskie When Evil Lurks jawi się jako łyk świeżego powietrza. Pozornie wszystko wygląda tu tak jak zazwyczaj: opustoszała prowincja, dwóch przemierzających ją samotnie mężczyzn stawiających czoła zagrożeniu. Ciekawostką jest tu swoisty crossover gatunkowy – oto zagrożenie nie ma klasycznie charakteru epidemii przemieniającej ludzi w zombie, ale demonicznego opętania. Różnica tkwi w tym, że zagrożenie jest tu bardziej podstępne i niepostrzeżenie potrafi podejść naszych bohaterów, którzy starają się przetrwać i ocalić swoich bliskich. When Evil Lurks przywodzi trochę na myśl The Last of Us i to nie tylko opustoszałym krajobrazem pełzającej apokalipsy, ale też moralnymi stawkami i rozterkami stawianymi przed bohaterami. Stosunkowo niewielkim nakładem środków horror ten tworzy mocny suspens i zapada w pamięć wysmakowanym scenami demonicznej obecności. To naprawdę jeden z ciekawszych filmów grozy roku, który dystansuje wiele obdarzonych większym budżetem i rozmachem produkcji.
„Skinamarink”
Skrzyżowanie Blair Witch Project i Paranormal Activity z posypką ewokującą skojarzenia ze Spielbergowskim Poltergeistem. Na pierwszy rzut oka to nudna sekwencja nagrań found footage z opustoszałego domu, po którym krąży samotnie dwójka dzieci. Ale kiedy już zdążymy się znużyć i zaczniemy przewracać oczami, film zaczyna na poważnie nas straszyć. Choć niewiele się dzieje, a jeszcze mniej widać, specyficzna interakcja między dziećmi a towarzyszącym im demonem przyprawia o ciarki lepiej niż niejedna klasyczna scena straszenia. Tutaj pracuje przede wszystkim klimat i miarowe nawarstwianie niepokojących zjawisk, dzięki któremu zwykłe skrzypnięcie podłogi może napędzić nie lada pietra. Demoniczna obecność narasta, a wraz z nią rośnie nasz puls, aż do momentu kiedy napięcie robi się wręcz nieznośne. Lepiej nie oglądać Skinamarink samotnie wieczorem, bo zgaszenie światła przed snem może być nie lada wyzwaniem.