CZERWONA LINIA. Gdyby na ROSJĘ spadła BOMBA
W dzisiejszym świecie pytanie o to, kto pierwszy użyje broni nuklearnej, nie jest już pytaniem z zaplecza science lub political fiction. Jest to pytanie związane z realną polityką i powinniśmy się z nim raz jeszcze zmierzyć, co może być dla wielu z nas paraliżujące. Warto jednak zaznaczyć, że czasy, nazwijmy to, politycznego pokera, w którym dwa mocarstwa przepychały się między sobą i groziły użyciem ostatecznego argumentu siły, już przerabialiśmy, i to stosunkowo niedawno. Po II wojnie światowej nastał trwający dekady okres zimnej wojny, w którym warunkiem pokoju było trzymanie bomb na wodzy, a ceną tego pokoju był niestety nieustanny lęk o to, że któraś ze stron zdecyduje się jednak wcisnąć czerwony przycisk.
Z annałów science fiction najszybciej da się wydobyć te filmy, które do zimnej wojny podchodzą w sposób metaforyczny. Takie filmy jak Inwazja porywaczy ciał czy Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia zamieniają zimnowojenne lęki w fantastyczne historie o zagrożeniu płynącym z kosmosu, niosąc w ten sposób pacyfistyczny przekaz. Ale są też takie filmy SF, które obchodzą się z zimną wojną w sposób dosłowny i otwarty, w celu nakreślenia alternatywnej wizji losów świata. To wizje, których twórcy mieli odwagę pokazać coś, czego wszyscy się boją. Takim filmem jest właśnie Czerwona linia, której punkt wyjściowy dla fabuły wydał mi się przed seansem szalenie intrygujący, bo przerażająco bliski zagrożeniu, które ponownie staje się realne.
Dziś na geopolitycznej mapie wielkich sił należałoby dorysować Chiny, by przekaz był wiarygodny, ale jak wiemy, w latach 60. XX wieku główny spór toczył się między USA i ZSRR. Mamy więc dwa mocarstwa, które walczą o prymat na świecie poprzez straszenie siebie nawzajem konfliktem nuklearnym. Oba jednak zdają sobie sprawę z tego, że miarą pokoju jest równowaga sił – jeśli i jeden, i drugi posiada dostęp do ostatecznego argumentu, wówczas znacznie trudniej, by ktokolwiek go użył. Dlatego konflikt jest, ale jest to konflikt zimny. Problem jednak rodzi się wówczas, gdy… zachodzi pomyłka, a na stół zostanie rzucona niewłaściwa karta. Gdy w wyniku awarii jeden z amerykańskich bombowców dostaje polecenie zrzucenia bomby atomowej na Moskwę, pozostaje niewiele czasu, by odwrócić niefortunny dla Ameryki i świata bieg wydarzeń. Sytuację utrudnia fakt, iż w wyniku problemów z komunikacją rozkaz nie może być cofnięty. Ale nawet jeśli udaje się w końcu nawiązać kontakt z pilotem, on pozostaje niewzruszony, gdyż wyszkolono go w taki sposób, by akurat tego rodzaju polecenia wykonywać aż do postawienia kropki.
I co teraz? Sytuacja wydaje się dramatycznie zła, żeby nie powiedzieć – beznadziejna. Amerykański sztab obrony narodowej, w którym błyskotliwie udziela się Walter Matthau, nie bardzo wie, w jaki sposób zapobiec rychłej tragedii. Wówczas na pierwszy plan wchodzi Prezydent, w tym wypadku o wdzięcznej twarzy Henry’ego Fondy. Siada on w ciasnym pokoiku razem z towarzyszącym mu tłumaczem, chwyta za telefon i dzwoni do przedstawiciela ZSRR, prosząc o spokój, jednocześnie informując, że istnieje realne ryzyko, że jego kraj zostanie zbombardowany. Tu właśnie zaczyna się najciekawszy moment filmu, w sposób mistrzowski poprowadzony ręką Sidneya Lumeta. Rosjanie zachodzą bowiem w głowę, czy otrzymany komunikat traktować poważnie, czy rozpoczynać ewakuację Moskwy, czy może szykować własne pociski atomowe, celując je w kraj Wujka Sama.
W ten sposób rozpoczyna się wyścig z czasem i zarazem pasjonująca gra psychologiczna, którą obserwujemy z perspektywy tylko kilku miejsc i zaledwie kilku postaci. Z punktu widzenia struktury ta historia jest zatem bardzo kameralna, natomiast z punktu widzenia jej wymiaru ma ona znaczenie globalne, oddziałujące na wyobraźnię. To trochę tak, jakbyśmy 12 gniewnych ludzi przełożyli na język wojenny. Tym razem motywem przewodnim jest zbrodnia, która może zostać zapamiętana jako ludobójstwo i przyczynek do III wojny światowej. Los świata wisi na włosku, a Prezydent USA dwoi się i troi przy telefonie, by zapobiec tragedii. Gdy jednak zawodzą próby zestrzelenia felernego bombowca, naszemu bohaterowi pozostaje podjęcie decyzji radykalnej, acz etycznie uzasadnionej. Choć tu pojawia się pole do szerszej dyskusji, co niewątpliwie stanowi kolejny atut filmu – żyje on w nas nawet po skończonym seansie.
W roku premiery Czerwonej linii recepcja filmu była zaburzona. Szyki Lumetowi popsuł nie kto inny, a sam Stanley Kubrick. Na początku 1964 swoją premierę miał bowiem słynny Dr Stranglove, którego punkt wyjścia dla fabuły jest bardzo podobny. Skutek? Widzowie, którzy później zapoznawali się z Czerwona linią, reagowali śmiechem, mając w pamięci niedorzeczny i satyryczny wydźwięk filmu Kubricka. A przecież nie o to Lumetowi chodziło. Dziś mamy jednak ten „komfort”, że trochę mniej nam do śmiechu. Toczący się konflikt za naszą wschodnią granicą każe nam tego rodzaju historie śledzić z rozwagą, snując refleksję o ich ewentualnym zaistnieniu w rzeczywistości. Co jest oczywiście cholernie przerażające.
Czerwona linia to film z odległych lat, bo z roku 1964, ale gdy się go dzisiaj ogląda, to chwyta za gardło niczym najlepszy thriller. Uwielbiam te momenty, gdy SF odpowiada na pytanie „co by było, gdyby”, bo w istocie swojej od tego właśnie jest ten gatunek. Czasem lepiej jest bowiem pofantazjować i rozpisać na papierze ewentualne scenariusze zdarzeń, niż żyjąc w bańce fałszywego poczucia bezpieczeństwa, obudzić się w pewnym momencie z ręką w nocniku, widząc w oddali atomowy grzyb. Być może dzięki takim filmom jak Czerwona linia, tworzącym alternatywną historię, w przyszłości unikniemy pewnych błędów. Choć będzie to trudne, jeśli – o czym nie raz SF mówi – w stu procentach powierzymy swój los technologii. Ta może być wadliwa, ta może być przez wroga przejęta, ta może w końcu zostać wyłączona i przynieść nam zagładę, choć paradoksalnie walczyliśmy o to, by to ona zapewniła cywilizacji nieśmiertelność.
Przeczytaj poprzednie odsłony Fantastycznego Cyklu