CZAROWNICE I CZARODZIEJE. Kino grozy Michaela Reevesa
Zdążył nakręcić tylko trzy obrazy, ale i tak przeszedł do historii kina. Zmarł w wieku zaledwie 25 lat, zanim ostatni z jego filmów stał się klasykiem folk horroru i punktem odniesienia dla innych twórców.
Michael Reeves urodził się 17 października 1943 roku – niektóre źródła podają, że w Londynie, inne wskazują na Sutton w hrabstwie Surrey. Podobno od dziecka marzył o karierze filmowca i już jako nastolatek kręcił amatorskie filmy krótkometrażowe. Jego przyjaciel, scenarzysta Tom Baker, który brał udział w ich powstawaniu, wspominał później: „Micheal nie tylko chciał robić filmy, on chciał robić filmy hollywoodzkie. Musieliśmy więc nauczyć się jazdy kamery. Użyliśmy do tego wózka do herbaty jego matki z umieszczoną na nim kamerą Bolex 8 mm”. Reeves był wielbicielem dokonań Dona Siegela, uważał go za najwybitniejszego reżysera w dziejach.
Pierwszy angaż do profesjonalnej produkcji otrzymał w wieku niespełna 19 lat – został asystentem reżysera na planie Długich łodzi wikingów (1964) Jacka Cardiffa. W tym charakterze pracował także przy filmach Castle of the Living Dead (1964) Warrena Kiefera i Dżingis chan (1965) Henry’ego Levina. Samodzielny debiut reżyserski Reevesa to brytyjsko-włoska koprodukcja The She Beast (1966), do której napisał też scenariusz pod pseudonimem Michael Byron. Film powstał w trzy tygodnie za kwotę 17 tysięcy dolarów. Nie odniósł sukcesu, ale zapewnił młodemu twórcy pracę przy kolejnych tytułach: The Sorcerers (1967) i Pogromca czarownic (1968).
Ten ostatni tytuł przyniósł Reevesowi rozgłos i do dziś pozostaje jego najbardziej znanym filmem. Roger Corman, szef wytwórni American International Pictures, zgodził się częściowo sfinansować Pogromcę czarownic pod warunkiem powierzenia głównej roli Vincentowi Price’owi. Do legendy przeszły anegdoty o spięciach pomiędzy aktorem i reżyserem; pewnego razu zdenerwowany Reeves polecił Price’owi, żeby przestał grać z typową dla niego przesadną emfazą i próbował zachowywać się naturalnie. „Młody człowieku, ja wystąpiłem w 84 filmach, a ty ile ich nakręciłeś?” – zapytał urażony Price, na co Reeves błyskawicznie odpowiedział: „Tylko dwa, za to dobre”.
Zaledwie dziewięć miesięcy po premierze Pogromcy czarownic, 11 lutego 1969 roku, Michael Reeves zmarł w wyniku przedawkowania mieszanki alkoholu i środków nasennych. Przedwczesna śmierć przekreśliła wiele planów cierpiącego na depresję artysty, m.in. realizację The Oblong Box (1969) i Krzycz póki możesz (1970) – w obu przypadkach za kamerą stanął ostatecznie Gordon Hessler. Reżyser pozostawił po sobie skromną ilościowo, lecz jedyną w swoim rodzaju spuściznę, i do dziś spekuluje się na temat możliwego wpływu, jaki wywarłby na kinematografię, gdyby nadal żył i tworzył. Przyjrzyjmy się więc jego filmom pełnometrażowym.
Podobne:
„The She Beast” (1966)
Reżyserski debiut Reevesa nie zapowiadał jeszcze wyjątkowego talentu, ale zdradzał już kilka cech jego późniejszych dzieł – przede wszystkim dbałość o stronę wizualną. Na pozór The She Beast to kolejny niskobudżetowy horror na modłę wytwórni Hammer – ze stereotypową historią opętania niewinnej dziewczyny przez prastare zło, z wykorzystaniem oklepanych kulturowych tropów (jedna z postaci to potomek Van Helsinga, pogromcy hrabiego Draculi) oraz z włoskimi plenerami udającymi rumuńską Transylwanię. Ale sporo tu humoru, który każe spojrzeć na całość z innej perspektywy: wymiana zdań z umundurowanym służbistą przypominająca rozmowę z Boratem, zapijaczony właściciel przydrożnego pensjonatu, rumuńscy wieśniacy posługujący się ciężką angielszczyzną niczym przeciwnicy Jamesa Bonda, przekomiczna scena niedorzecznego pościgu samochodowego oraz zamieszkujący jaskinię arystokrata pod muchą, który przypomina Janusza Korwina-Mikkego. Rok później ten rodzaj dowcipu w konwencji kina grozy do perfekcji opanuje Roman Polański w Nieustraszonych pogromcach wampirów. The She Beast nie jest nawet w połowie tak udany, jak tamten film, ale zawiera kilka interesujących sekwencji – szczególnie polowanie na wiedźmę w upiornym prologu, który niejako antycypował Pogromcę czarownic.
„The Sorcerers” (1967)
Drugi film Reevesa powstał zaledwie rok po poprzednim, ale nie sposób nie dostrzec ogromnego skoku jakościowego – i to pomimo ograniczonego budżetu (tym razem 50 tysięcy funtów). Scenariusz oparto na pomyśle pisarza Johna Burke’a i zrealizowano dzięki specjalizującemu się w kinie exploitation studiu Tigon. Ale ten unikatowy obraz jest daleki od taśmowych produkcji z tamtych lat. Akcja toczy się w połowie lat 60., w samym środku swingującego Londynu, z którego uroków chętnie korzystają młodzi hedoniści przesiadujący w klubach muzycznych: antykwariusz Michael i jego partnerka Nicole. Tytułowymi czarodziejami są zaś Marcus i Estelle Monserratowie, małżeństwo staruszków, którzy opracowali aparaturę do kontrolowania umysłów i wykorzystują ją do swych niecnych celów. W psychodelicznej scenie seansu hipnozy para przejmuje władzę nad Michaelem i od tej pory doświadcza świata za pośrednictwem jego zmysłów, nakazując chłopakowi dokonywać włamań, pobić i zabójstw. Fabuła rodzi pytanie o oryginalność konceptu Być jak John Malkovich Spike’a Jonze’a, ale jest to kwestia drugorzędna wobec surowego stylu Reevesa, który sprawnie pokierował doświadczonymi aktorami (Boris Karloff, Catherine Lacey) i zastosował nowatorski, rwany montaż na kilka lat przed podobnymi eksperymentami Nicolasa Roega w Nie oglądaj się teraz (1973).
„Pogromca czarownic” (1968)
Ekranizacja powieści Ronalda Bassetta stanowiła przełom w karierze Reevesa. Mroczna opowieść o Matthew Hopkinsie – niesławnym łowcy czarownic, który siał terror w XVII-wiecznej Anglii trawionej wojną domową – to równocześnie horror, dramat historyczny oraz medytacja nad zgubnymi skutkami władzy absolutnej, jaką uzurpuje sobie tytułowa postać. Hopkins w wybitnej kreacji Vincenta Price’a nie jest przecież zaślepionym fanatykiem, który chce oczyścić kraj ze zła, lecz chłodnym psychopatą działającym dla własnych korzyści. Reżyserski geniusz Reevesa polegał na kontrastowym zestawieniu idyllicznych obrazów angielskiej wsi z sekwencjami barbarzyńskiego okrucieństwa. W rzeczy samej jak na swoje czasy był to film nad wyraz brutalny i szokujący – bez ogródek ukazano tortury, gwałt, wieszanie na drzewie, topienie w rzece, palenie na stosie i furiacki mord toporem (brytyjscy cenzorzy wycięli wiele scen przemocy, ale w USA obraz przeszedł niemal nietknięty). Ten rozziew pomiędzy pastoralną atmosferą i malarskimi kadrami a gwałtownym bestialstwem był zupełnie prekursorski wobec późniejszych filmów grozy, zwłaszcza takich tytułów jak Znak diabła (1970) Michaela Armstronga, Cry of the Banshee (1970) Gordona Hesslera, Krew na szponach szatana (1971) Piersa Haggarda i Kult (1973) Robina Hardy’ego.
Suplement: Swoistym uzupełnieniem dorobku Reevesa jest film, przy którym pracował przed swym samodzielnym debiutem – Castle of the Living Dead (1964) Warrena Kiefera, stylowy czarno-biały horror z Christopherem Lee i Donaldem Sutherlandem. Po śmierci Reevesa plotkowano, że to on był faktycznym reżyserem tego filmu, ale żaden z członków ekipy nie potwierdził tych informacji. Castle of the Living Dead jest mimo to obrazem godnym uwagi.