Publicystyka filmowa
CZARNY ŁABĘDŹ a PERFECT BLUE. Hołd Aronofsky’ego czy luźna adaptacja?
Czarny Łabędź to emocjonalny thriller, który budzi kontrowersje, łącząc inspiracje z Perfect Blue i oryginalny styl Aronofsky’ego.
Między innymi za sprawą oscarowej kreacji Natalie Portman Czarny łabędź (jedyna statuetka spośród pięciu nominacji) stał się jednym z najgłośniejszych dzieł Darrena Aronofsky’ego. Film poruszył jednak nie tylko fanów jego talentu czy miłośników thrillerów psychologicznych, ale i osoby lubujące się w japońskiej kinematografii. Pierwsi byli w większości oczarowani emocjonalnym obrazem, jaki nowojorski reżyser wykreował. Drudzy bardzo szybko zarzucili mu plagiat, dopatrując się w Czarnym łabędziu wielu nawiązań do kultowego anime Perfect Blue. Choć te zdają się niezaprzeczalne, Aronofsky od lat idzie w zaparte, powołując się na zupełnie inne inspiracje i cele, jakie mu przyświecały.
A co, jeśli obie strony mają po części rację?
Darren Aronofsky lubi wzbudzać kontrowersje – mimo niebywałego talentu, który pozwala pochodzącemu z Brooklynu reżyserowi kręcić zjawiskowe obrazy nawet na tematy uznawane przez innych za nudne i mało filmowe, jego kariera wciąż zdaje się balansować między przynależnością do hollywoodzkiej śmietanki a chęcią tworzenia kina artystycznego. Ze wskazaniem na to drugie. Choć za każdym razem sięga on po zupełnie inną tematykę, większość jego filmów nosi pewne znaki szczególne – przepełniają je smutek, oniryczne wizje i szczere do bólu przesłania, które najczęściej nie są akceptowalne wśród oczekującej happy endów widowni, za to łechcą zwolenników mroku wszelakiego – od bolesnych dramatów aż po psychologiczne thrillery. Aronofsky nie byłby jednak Aronofskym, gdyby nie jeszcze jeden składnik – wiele aluzji do innych dzieł kinematografii, literatury i grafiki.
(Co oczywiste – U W A G A N A S P O I L E R Y )
Sprawa podobieństw między Perfect Blue a Czarnym łabędziem nie jest niczym nowym, jednak mimo upływu lat dyskusje na ten temat wciąż są żywe. Osobiście też mam z tym problem, bo szczerze uwielbiam oba te filmy, lecz daleki jestem od zarzucania plagiatu człowiekowi, którego uważam za jednego z moich ulubionych reżyserów. Nie kieruje mną jednak sympatia, a raczej fakty, prostujące tę sprawę dość jasno.
Pierwszym z nich jest posiadanie przez Aronofsky’ego praw do amerykańskiej adaptacji anime Satoshiego Kona (Paprika) – reżyser nabył je już w roku 2001, a trudno uwierzyć, że jedynym celem tej inwestycji była uczciwość wobec Japończyków oraz nieprzemożna chęć umieszczenia Jennifer Connelly w wannie (Requiem dla snu) i odtworzenia dramatycznej sceny z Perfect Blue w stosunku jeden do jednego.
Sprawę komplikuje jednak fakt, że Aronofsky stale zaprzecza, jakoby na kreację Niny Sayers wpływ miała historia Mimy Kirigoe. Na pytania o Czarnego łabędzia stanowczo odpowiada:
Między tymi filmami są pewne podobieństwa, jednak Perfect Blue nie było moją inspiracją. Mierzyłem się z Jeziorem łabędzim, ponieważ chciałem udramatyzować balet.
Aronofsky nie ma przy tym problemu z wychwalaniem twórczości Piotra Czajkowskiego i Fiodora Dostojewskiego, to w nich doszukując się największego wpływu na swój najgłośniejszy film. Nie można jednak przejść obojętnie obok wielu zapożyczeń z animacji autorstwa Satoshiego Kona, które zawiera Czarny łabędź. Bardzo wielu. Kwestią otwartą pozostaje jednak to, jak owe nawiązania zakwalifikować. Ostrzegałem już przed spoilerami, ale zrobię to jeszcze raz – na kolejnej stronie zagłębię się w fabularne meandry obu filmów.
Perfect Blue to film wybitny – Czarny łabędź moim zdaniem też, choć werdykt ten nie jest aż tak powszechnie akceptowalny. Oba tytuły z pewnością łączy gatunek i sposób realizacji jego wytycznych, ale co bardziej zdeklarowani na antyplagiatowe potępienie Aronofsky’ego wskazują na podobieństwa już na etapie porównywania samych zarysów fabuły, a te – oczywiście po odpowiednim spreparowaniu – wydają się łudząco podobne:
Perfect Blue:
Mima Kirigoe to młoda gwiazda J-popu, która staje przed szansą wykonania kolejnego wielkiego kroku w swojej karierze. By zostać gwiazdą filmową, musi jednak wiele poświęcić, stopniowo zatracając przy tym swoje własne ja.
Jak na tym tle wypada Czarny łabędź?
Mima KirigoeNina Sayers to młodagwiazda J-popubaletnica, która staje przed szansą wykonania kolejnego wielkiego kroku w swojej karierze. By zostaćgwiazdą filmowąprimabaleriną, musi jednak wiele poświęcić, stopniowo zatracając przy tym swoje własne ja.
Widząc te opisy, można wydać wstępny wyrok na plagiatora – ale czy na pewno? Jak wspomniałem, są one łudząco podobne po odpowiednim spreparowaniu – to zaś zakłada wytłuszczenie podobieństw z jednoczesnym przemilczeniem tego, co oba filmy różni. A jest tego sporo. Ktoś powie, że zmiana jednej artystycznej branży na drugą jest niuansem – zgoda. W tej kwestii motywem przewodnim jest przecież presja, jaką na młodej osobie wywołują zupełnie nowe życiowe sytuacje. To zatracenie się w pracy i stałe majaki senne, które podkreślają wahanie głównej bohaterki, stanowią czołowy wątek obu filmów, a w Perfect Blue zdają się wręcz wołać o powrót do poprzedniego etapu kariery – mamy więc lustra, które pokazują kogoś innego niż osobę w nie patrzącą; to samo dzieje się z odbiciem w szybie wagonu metra.
Już na tym etapie warto jednak zauważyć, że choć sceny te są pozornie identyczne, Kon i Aronofsky wykorzystują je w zupełnie innym celu. Młoda gwiazdka J-popu za namową managera postanawia porzucić niepoważną branżę, przez którą przypięto jej łatkę grzecznej i delikatnej dziewczynki, lecz fakt, że właśnie taką osobą była w rzeczywistości, a teraz musi to zmienić, potęguje w Mimie chęć powrotu do śpiewania – manager podpowiada jednak coś zupełnie innego, a za jego namową dziewczyna godzi się między innymi na scenę seksu w serialu, do którego dostała angaż, następnie także na rozbieraną sesję fotograficzną – wszystko wbrew sobie i jakby na potwierdzenie typowego dla Japończyków „nie mogę zawieść ich oczekiwań.
Zupełnie na odwrót wygląda to w przypadku Niny – niesamowicie utalentowanej baletnicy, perfekcjonistki, która ma szansę na zostanie primabaleriną w zupełnie nowej inscenizacji Jeziora łabędziego – w tym celu musi jednak zrozumieć, że perfekcja nie polega wyłącznie na idealnym wykonywaniu kolejnych kroków i figur, a na zatraceniu się w tańcu w taki sposób, by porwać ze sobą tłumy. Geniusz od szaleństwa dzieli bardzo cienka linia, jednak jak dotąd grzeczna i ułożona dziewczynka, jaką Nina wciąż jest, nie była w stanie nawet zbliżyć się do tego pułapu. Jeśli jednak tego nie zrobi, jej życiowa szansa przepadnie.
Obie dziewczyny zmierzają w zupełnie innych kierunkach.
W tym miejscu fabuła obu filmów wyraźnie się rozjeżdża, dalej operując bardzo podobnymi środkami wyrazu – i to właśnie doskonale podbijającą atmosferę muzykę Clinta Mansella oraz mroczne zdjęcia Matthew Libatique’a należy „winić” za skojarzenia z Perfect Blue. Tam, gdzie Darren Aronofsky opowiada własną historię, nie kończą się bowiem aluzje.
Czy presja, która prowadzi do (częściowego) zatracenia kontaktu z rzeczywistością i daje filmowcom możliwość popisania się kreacją onirycznych majaków, to wystarczający dowód na to, by oskarżać o zapożyczenie? Oba te filmy ewidentnie czerpią z psychologicznych teorii Carla Gustava Junga, dając nam obraz złożonych zależności między tym, jaki człowiek myśli, że jest, a tym, jak zmienia się jego ogląd własnego ja pod wpływem czynników zewnętrznych. Tylko tyle i aż tyle.
Na drodze ku prawdzie na temat zapożyczeń znamienny zdaje się fakt, że poza podobieństwem głównych bohaterek, które równie dobrze można by wyrwać z tkanek ich filmowych światów i zamienić je miejscami, kreacja właśnie ich otoczenia stanowi sedno różnic. Bo czy motyw stresu wywołanego nowymi wyzwaniami nie jest dla Kona zaledwie pretekstem do opowiedzenia o tym, jak łatwo bezbronną osobą manipulować może ktoś z jej otoczenia? Podczas gdy dla fabuły Perfect Blue najważniejszym zwrotem jest ujawnienie się Rumi, która stoi za całym zamieszaniem wokół Mimy, włączając w to wykorzystanie upośledzonego człowieka do roli uporczywie nękającego młodą gwiazdę stalkera, w Czarnym łabędziu punktem wyjścia zdaje się właśnie zerwanie więzów, która przez lata pętały ręce i nogi Niny – jej matka (Barbara Hershey) jest więc po części odpowiednikiem zarówno Rumi, jak i Me-Maniaka (stąd wizualne nawiązania), ale stanowi przy tym dodatkowy element presji, który w gruncie rzeczy jest ostatecznym czynnikiem wyzwalającym szaleństwo i geniusz z baletnicy.
Ostatecznie trudno nie zgodzić się z argumentami obu stron – Aronofsky wiele zapożyczył z historii wykreowanej przez Yoshikazu Takeuchiego, a zekranizowanej Satoshiego Kona. Nie jest to jednak powtórna adaptacja mangi ani tym bardziej remake anime. Sam – jako fan obu tych tytułów – mam pewien problem z ich oceną. Zawsze budzą u mnie skojarzenia krzyżowe – gdy oglądam jeden, myślę o drugim i na odwrót. Wszystkie te zbieżności nabierają jednak odpowiedniego dystansu dopiero w momencie, gdy obejrzy oba filmy jeden po drugim. Wówczas nie trzeba zdawać się na zawodną pamięć i ulegać jej złudnemu działaniu.
Zaryzykuję bowiem stwierdzenie, że podobieństwo Czarnego łabędzia do Perfect Blue opiera się przede wszystkim na głównym motywie (wcale nie takim rzadkim w kinematografii) oraz ogromie wizualnych nawiązań, które przecież same w sobie nie oznaczają plagiatu – co najwyżej hołd (tym bardziej, że Aronofsky ma prawa do adaptacji). Problem w tym, że po seansie to właśnie obraz, a nie historia (o której pamieć blaknie z czasem), zostaje w naszej głowie.
Czy nowojorczyk rzeczywiście planował hołd dla Czajkowskiego i Dostojewskiego, ale jego myśli powędrowały ku Perfect Blue zupełnie przypadkiem, ostatecznie pochłaniając go bez reszty? Jeśli nie uwierzymy mu na słowo – to zaś zaprzecza wpływom opowieści o Mimie Kirigoe – najpewniej nigdy nie poznamy odpowiedzi na to pytanie. Trudno więc wyjść poza ramy dwóch najbardziej prawdopodobnych scenariuszy, które mogły doprowadzić do powstania Czarnego łabędzia: Aronofsky albo przesadził z liczbą aluzji do kultowego anime w swoim autorskim dziele, jest przecież z tego znany, albo rzeczywiście zapragnął stworzyć remake filmu Satoshiego Kona, w trakcie realizacji zbyt daleko puścił jednak wodze fantazji, która zaprowadziła go w zupełnie nowe rejony, niwecząc przy tym plany i ustanawiając zupełnie nowe, odrębne dzieło.
Ostatecznym dowodem na to, że bliższa prawdy jest pierwsza z wersji wydarzeń, zdają się informacje, jakich pod koniec zeszłego roku w rozmowie z „Dazed Magazine” udzielił Masao Maruyama – producent oryginalnego Perfect Blue.
Ze słów Maruyamy jasno wynika, że wraz z Konem od dawna prowadzili rozmowy z Aronofskym, a Czarny łabędź, choć bardzo interesujący, dzieli z Perfect Blue tylko kilka scen oraz motyw obsesji i zatracania własnej tożsamości – to jednak za mało, by uznać go za adaptację. Ta – podobno – jest dopiero przed nami.
Smutnego wydźwięku dodaje całej sprawie fakt, że zdjęcia do Czarnego łabędzia kręcono na pół roku przed śmiercią walczącego z rakiem trzustki Satoshiego Kona. I nie miałbym nic przeciwko, gdyby właśnie w ten sposób wytłumaczono inspirację – film mógłby stać się hołdem dla mistrza, podobnie jak zrobił to Alejandro González Iñárritu, który ze Zjawy uczynił żywy pomnik Andrieja Tarkowskiego. Gdyby tylko Aronofsky nie szedł w zaparte…
korekta: Kornelia Farynowska
