THE TARNISHED ANGELS
Urodzony w Niemczech Douglas Sirk (naprawdę Hans Detlef Sierck) był swego czasu jednym z kluczowych twórców „starego” Hollywood. Jego filmy wypełnione były najjaśniejszymi gwiazdami, przynosiły odpowiednie dochody i zdobywały Oscary. On sam natomiast – specjalista głównie od komedii i bynajmniej nie łzawych melodramatów – wydatnie przysłużył się amerykańskiemu systemowi studyjnemu. A jednak za swojego życia cieszył się wśród krytyków raczej niezbyt przychylną reputacją trzecioligowego reżysera wystawnych oper mydlanych, dopiero z czasem zyskując większe uznanie, a w rezultacie także i status mistrza. Dziś, niemal trzydzieści lat po śmierci, jest natomiast niemal kompletnie anonimowy nawet nieco bardziej obeznanym w temacie kinomaniakom. Podobnie jak zdecydowana większość jego całkiem obszernej filmografii, z uważanym przez samego zainteresowanego za jego najlepsze dzieło, The Tarnished Angels na czele.
Film, który producenci chcieli początkowo ochrzcić tandetnym Seksem w przestworzach, do tej pory nie doczekał się w Polsce dystrybucji, a co za tym idzie, także rodzimego tytułu. Może to i dobrze, bowiem luźno oparta na powieści Pylon Williama Faulknera (nad Wisłą znaną jako Punkt zwrotny) produkcja ma w tym wypadku drugie dno, na którym łatwo byłoby się przejechać. Jej bohaterowie to ekipa lotników wyczynowych, niemalże cyrkowa trupa osobliwości. Ludzie, którzy za marne grosze tułają się po kraju, niczym Cyganie żyjąc ciągle na tobołkach i śpiąc gdzie popadnie oraz ryzykując życiem bez oglądania się na sentymenty. Zatem można ich opisać zarówno jako „Zbrukane anioły”, ale także „splamione”, czy – w odniesieniu również do ich jedynego źródła utrzymania, maszyn – „zmatowiałe”. Jakby nie było, nie ma przebacz – to przebrzmiali bohaterowie, celebryci chwili, iluzoryczne wzorce do naśladowania i podziwiania od wielkiego dzwonu.
Istoty zaiste należące do niebios, ale o wyjątkowo smutnych twarzach.
Zauważa to lokalny i równie niesforny co oni pismak Burke Devlin (wyjątkowo stonowany Rock Hudson), gdy wpada na będącego w tarapatach małego Jacka – niewiadomego pochodzenia owoc igraszek w chmurach. Oferuje nie mającej się gdzie podziać grupie własne lokum w zamian za dobrą historię „z drogi”. Nierozłączna trójca w osobach wojennego weterana, Rogera Shumanna (świetny Robert Stack), jego ślicznej żony-spadochroniarki, LaVerne (zjawiskowa Dorothy Malone) i wiernego mechanika Jiggsa (poczciwy Jack Carson) początkowo imponuje dziennikarzowi, który uważa ich niemalże za byty z innej planety, niewyczerpane źródło opowieści niesamowitych, zdecydowanie ciekawszych i ważniejszych od jakichś tam polityków.
Szybko okazuje się jednak, że to osoby podobnie niespełnione jak on – obecnie na wylocie z etatu za biurkiem, marzącego o literackiej sławie – i tak samo samotne. Równie często sięgają do kieliszka i po fajki, dusząc się we własnym sosie. Ich życie z dnia na dzień to nie tylko wieczna wędrówka, ale niekończąca się iluzja własnej zajebistości. Częściej niż chlebem karmią siebie i dziecko kłamstwami o wolności, wielkości i szczęściu. Ich nietypowy, jakże wiarygodny w swym nieprawdopodobieństwie związek – na moment poszerzony także o wkład Devlina, któremu bynajmniej nie sprzedają głodnych kawałków – opiera się na kurzu, dymie, oleju i rozpadającym się metalu. Bezustannie grają, udając kogoś, kim już nie są albo też nigdy nie byli. Cały czas pod presją, niepewni nie tyle jutra, co nadchodzących godzin, lojalnie wspierają się w służbie przegranej sprawy, swą miłość po godzinach wygrywając w kości. I wciąż po cichu naiwnie licząc, że los się do nich jeszcze uśmiechnie, że coś się zmieni na lepsze – jakby nieświadomi tego, iż lecą już tylko na oparach przemijających coraz szybciej lat.
Najbardziej zaślepiony wydaje się tutaj Schumann, wokół którego wszystko się zresztą kręci. Były as przestworzy, który podczas I wojny zestrzelił więcej samolotów wroga, niż przypisują mu podręczniki historii, obecnie ściga się w podrzędnych miasteczkach za parę dolarów, którymi i tak nie potrafi zapewnić rodzinie godziwego bytu. Jak na pilota przystało jest arogancki i nieustępliwy, niczym głaz pozostając niewzruszony zarówno na zaloty Devlina do LaVerne, jej nieodwzajemnione uczucia, jak i cięte riposty Jiggsa i niesłabnącą fascynację Jacka względem własnej legendy. Jego imię i dokonania nic już właściwie nie znaczą, choć w niektórych miejscach nadal potrafi dostać darmowego drinka, a wspomniani Devlin, LaVerne i Jack wciąż są w niego zapatrzeni jak w obrazek. A wszyscy wokół – wliczając w to Burke’a i Jiggsa – nie pozostają oczywiście obojętni na wdzięki LaVerne, łudząc się możliwością zdobycia serca damy i uratowania jej z opresji.
To błędni rycerze, bezmyślnie walczący z urojonymi wiatrakami.
Cały ten fatalizm wydaje się chwilami aż przedramatyzowany, w czym z pewnością nie pomagają – dziś już archaiczne, nadto teatralne – większe od życia monologi i przeszarżowane reakcje na najprostsze rzeczy. Paradoksalnie jednak historia ta jest w swym gorzkim posmaku prawdziwa, dialogi konkretne i celne, życiowe wręcz, a emocje szczere. Być może dlatego – wbrew krytyce, która stłamsiła fabułę i widowni, która nie dopisała w kinach – sam Faulkner był filmowi bardzo przychylny, sądząc, iż to jedna z lepszych adaptacji jego prozy. Chociaż z jej sedna niewiele się ostatecznie w scenariuszu George’a Zuckermana ostało. A to, co przeniknęło do kadrów dodatkowo, być może dla większego kontrastu, poprzecinano przypadkowymi epizodami o zupełnie innej atmosferze, niemal kompletnie niezwiązanymi z clou historii.
Z całą pewnością jednak autentyczności tego ponurego ruchomego obrazu pomogły nie tylko solidne kreacje aktorskie, ale też odpowiednio poetycka muzyka Franka Skinnera (warto nadmienić, że przy filmie maczał też nieoficjalnie palce Henry Mancini) i piękne, acz pozbawione nachalności formy zdjęcia Irvinga Glassberga. Czerń i biel była tu poniekąd wyborem twórczym, ale także wymuszonym elementem ograniczonego budżetu (Sirk miał tu co prawda najwięcej swobody artystycznej w karierze, ale producenci byli sceptyczni względem projektu). Doskonałe użycie światłocienia wespół z brakiem kolorów perfekcyjnie oddaje nastroje czasów wielkiej depresji i całej, jedynie po części romantycznej opowieści – pozbawionej happy endu w takim samym stopniu, co permanentnej beznadziei. Podszytej tyleż erotycznym napięciem, co atmosferą tragedii.
Jednocześnie duże wrażenie (nawet po sześćdziesięciu latach od premiery) robią wszelkie sceny lotnicze. Są odpowiednio widowiskowe, nakręcone z nerwem i bez problemu trzymają w napięciu, będąc niejako wisienką na torcie tej produkcji. Produkcji niemalże w całości przecież studyjnej. A tymczasem kompletnie nie widać, że film powstał głównie we wnętrzach. Za wyjątkiem stworzonego na obrzeżach San Diego niewielkiego, piaszczystego pasu dla samolotów i towarzyszącego mu, równie skromnego parku rozrywki, cała akcja rozbija się albo po ciasnych budynkach, albo z wykorzystaniem iluzji tylnej projekcji – w tym wypadku wyjątkowo dobrze znoszącej upływ czasu, użytej z rozmachem godnym mistrzów.
Już choćby dla tych kilku scen można sięgnąć po film Sirka, w swym wydźwięku generalnie mocno zbliżonym do Skłóconych z życiem.
Ale zarazem jakby nie tak ambitnym, z pewnością mniej rewolucyjnym, nie cieszącym się podobnie wyjątkową estymą, choć przecież niespełna dwa lata wcześniej ta sama ekipa dała światu oscarowy hit Pisane na wietrze. Tymczasem The Tarnished Angels na pozytywny odbiór musiało sobie powoli zapracować, a i tak poza niewielkim gronem celuloidowych fanatyków wciąż pozostaje dziełem na wskroś zapomnianym, pomijanym. Niesłusznie. To film specyficzny, i owszem. Z bohaterami o przetrąconych marzeniach i niemodnych postawach. A jednak potrafiący porwać swą przyziemną naturą, staroświeckimi trikami i gęstą aurą wiszącego w powietrzu fatum. Warto dać mu szansę konfrontacji z własnymi ideałami.