DOBRY, ZŁY I ZAKRĘCONY (2008)
Niektórzy o tym zapominają, ale kino to także zabawa. Nieskrępowana, szalona, nieodpowiedzialna – czasem aż za bardzo. Temu “za bardzo” na pomoc przychodzi jednak często magiczne słowo, słowo-klucz: “konwencja”. Na przesadę, niedbałość, zaburzenie proporcji zareagować można w jeden sposób: “taka konwencja!”. I zwykle wszelkie wątpliwości przeciętnego widza znikają bezpowrotnie. Jest jednak z tym zjawiskiem pewien problem, który zauważa każdy, kto lepiej zna i rozumie kino. Nie rozumie i nie zauważa tego jednak olbrzymia grupa twórców. Nie rozumie tego, że kluczem do zrozumienia prawdziwej istoty tworzenia filmu w konkretnej konwencji jest… szczerość.
Chodzi o mapę. Nie od początku oczywiście: w jednej z pierwszych scen widzimy napad na pociąg. Ale cóż to za napad! Najpierw śledzimy lot sokoła na błękitnym niebie. Ptak w ostatniej chwili łapie jakiegoś martwego zwierzaka spod kół pędzącego pociągu. Dym z komina lokomotywy zakrywa ekran, dzięki czemu następuje piękne przejście montażowe: teraz jesteśmy we wnętrzu pojazdu. Kamera podąża za objazdowym sprzedawcą, dzięki czemu mamy okazję nie tylko poznać wnętrze pociągu z Mandżurii lat 30. XX wieku, ale także poznajemy dwóch głównych bohaterów naszej historii. Trzeci jest już w drodze – a właściwie na drodze, bowiem jego banda zamierza napaść na pociąg, bohater stoi więc na środku torów z zimnym wyrazem twarzy. Tak – to tytułowy Zły, a w pociągu zostali jeszcze Dobry i Zakręcony. A przynajmniej tak przyjmujemy… jednak o tym trochę później.
Jak wspominałem, mamy napad na pociąg. Celem owego napadu jest mapa, która prowadzić ma do – uwaga, uwaga! – skarbu. Oczywiście nietrudno się domyślić, że nie wszystko poszło zgodnie z planem i mapa dostaje się w ręce mało rozgarniętego Yoon Tae-goo (czyli “Zakręconego”). Oczywiście bohater w miarę szybko zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim się teraz znajduje (na skarb czyhają chyba wszyscy, łącznie z rządem Japonii – która notabene okupuje w tym czasie Mandżurię), postanawia więc… sam wyruszyć w poszukiwaniu ukrytego bogactwa. Zaczyna się wielki pościg, z mnóstwem szalonych motywów, czasem dobrych, czasem złych, a czasem wykręconych poza wszelką możliwą normę.
I tu właśnie czas na TO słowo: konwencja.
Ji-woon Kim zdaje się rozumieć ten termin znacznie lepiej niż Tarantino w Kill Billu czy Death Proof. Kim – tak samo jak Quentin – bierze na warsztat pewien konkretny gatunek i wyczynia z nim co chce: tworzy ciekawe wariacje, bawi się nawiązaniami. Czyni to jednak w sposób tak niewymuszony i lekki, że udaje mu się ani razu nie popaść w fałsz. Dzięki temu spaghetti western (swoją drogą: pierwszy oficjalny film tego gatunku był remakiem właśnie filmu azjatyckiego – Yojimbo Kurosawy) o akcji osadzonej w Mandżurii ogląda się znakomicie, a kolejne absurdalne wydarzenia przyjąć można z zaskakującą łatwością – tak lekkie i bezpretensjonalne jest to kino. Oczywiście film nie jest doskonały: niektóre sceny (jak finałowy pościg) przydałoby się trochę skrócić, uczynić humor mniej dosłownym, jednak w większości jest to dobrze opowiedziana i “po prostu” szalona historia. Ta zabawa udaje się głównie z powodu szczerego podejścia do filmowego materiału.
Nikt tu nie ukrywa, że chodzi tylko o dobrą zabawę, wykorzystującą fabularne kalki.
Podobne wpisy
To film o lekkości, jakiej nie znajdziemy u Tarantino, szczerości, której brakuje choćby w Death Proof, które osobiście lubię, ale nie uważam zupełnie za utwór grindhouse’owy. W swoim przedostatnim filmie Quentin próbuje naśladować stylistykę kina klasy B (…i aż do Z), lecz oprócz kilku elementów czysto technicznych (jak choćby porwana taśma), film jest zupełnie pozbawiony grindhouse’owego ducha. Film Ji-woona natomiast, jest, oprócz pastiszu, tym wszystkim, czym z założenia miał być: spaghetti westernem, kinem akcji, komedią. Wszystko tu działa i jest na swoim miejscu, a dodatkowo nie odnosi się wrażenia, że elementy te wrzucono na siłę i z nadmierną artystyczną gorliwością. Nic dziwnego: reżyser ma za sobą już inne naprawdę dobre próby zmierzenia się z kinem gatunkowym. Spod jego ręki wyszedł m.in. znakomity dreszczowiec Opowieść o dwóch siostrach, gangsterski dramat Słodko-gorzkie życie czy też czarna komedia Spokojna rodzinka (która zainspirowała późniejsze Szczęście rodziny Katakuri Takashiego Miike).
Ji-woon zebrał też wyjątkowo obsadę. Każdy z głównych aktorów ma za sobą naprawdę znakomite osiągnięcia, tytuły znane i szanowane, znane także polskiemu widzowi. Szczególnie “Zakręcony” Kang-ho Song, który w ostatnich latach nie może narzekać na brak pracy, głównie dzięki Chan-wook Parkowi; zagrał u niego w Joint Security Area, Panu Zemście i Pani Zemście, i przede wszystkim zaliczył fantastyczny występ w najnowszym Pragnieniu. Poza tym wystąpił w głośnym The Host oraz nagradzanej Zagadce zbrodni. U Ji-woona stworzył kolejną świetną kreację – postać nieobliczalną, szaloną, zabawną. To jemu reżyser poświęca najwięcej uwagi, podczas gdy pozostała dwójka bohaterów musi walczyć o uwagę widza. “Zły” Byung-hun Lee (GI Joe: Czas Kobry, główna rola w Słodko-gorzkim życiu, a także m.in. u Chan-wooka w Joint Security Area i Cut z cyklu Three Extremes), przystojniaczek z grzywką a la emo, stale balansuje na pograniczu komiksowego okrucieństwa i nieprzewidywalności typowego filmowego psychopaty, dzięki czemu postać nie popada w przesadę.
Natomiast “Dobry” Woo-sung Jung (zwykle grywający w filmach obyczajowych i romansidłach, z podobno świetnym Moment to remember na czele) wydaje się być najmniej ciekawą postacią, jak to najczęściej z “dobrymi” bywa. Na szczęście postać to bardzo stylowa i zagrana z wyczuciem. Obsada najnowszego film Koreańczyka zdaje się więc nie mieć słabych punktów – ale jeśli myślicie, że każdemu z wymienionych da się bez problemu przypasować “tytułową” rolę – nie macie racji. Zarówno reżyser (a także scenarzysta w jednej osobie), jak i jego trio nie daje nam tak łatwych podziałów. Owszem, postaci zdają się postępować głównie w sposób, jakiego spodziewalibyśmy się po ich nieformalnym tytule, jednak panowie grają na tyle subtelnie, że z czasem naprawdę trudno jest sklasyfikować ich w jednym słowie. “Zakręcony” wydaje się być każdy z nich, na swój sposób, “Zły” jest każdy z nich po trochu, a specjalnie “Dobry” nie wydaje się być żaden z nich. Podobnie jak u Leone – nie ma żadnych granic, etykietek i oczywistych bohaterów.
Co dość istotne, Ji-woon nie idzie zupełnie śladami Leone, który starał się przekonać, że hiszpańskie stepy to Dziki Zachód (z całym szacunkiem dla jego dzieł oczywiście).
Mamy więc Mandżurię, a co za tym idzie lokalną historię, charakterystyczną dla Azji architekturę i stroje – wszystko jednak przedstawione przez westernowy pryzmat, na szczęście jednak starając się, aby stylistyka tego typu filmów nie rządziła filmem. Nawet rewelacyjna ścieżka dźwiękowa stworzona przez Chan Young-gyu i Dalparana (jedna z najlepszych w tym roku), mimo że ewidentnie czerpiąca choćby z kompozycji Morricone – zyskuje tu na świeżości dzięki motywom bardzo niecodziennym nie tylko dla spaghetti westernu, ale dla całego gatunku w ogóle. Wszystkie te elementy sprawiają, że film starymi, sprawdzonymi środkami osiąga własny styl.
Czyni to Dobrego, złego i zakręconego idealnym przykładem gry z konwencją. Zamiarem twórców nie było bowiem powalenie widza na kolana liczbą odniesień, cytatów, konkretnych kadrów (choć to wszystko się oczywiście tutaj znajdzie, w ilościach jednak umiarkowanych), lecz stworzenie filmu, który się po prostu dobrze ogląda. Widz dostaje więc bezpretensjonalną wariację na znane w kinie tematy, bez nadęcia, za to z pomysłem i energią. I choć nie każdemu film przypadnie do gustu (w końcu wschodni styl narracji i jego poszczególne elementy wymagają pewnej wyrozumiałości, a nawet cierpliwości), to nie sposób filmowi Ji-woona odmówić uroku. No bo przecież dostajemy western w miejscu, które z Dzikim Zachodem większego związku mieć nie powinno. A jednak ma. I jak tu nie lubić takiego kina?
Tekst z archiwum film.org (03.11.2009).