search
REKLAMA
Fantastyczny cykl

GWIEZDNE WROTA. 25 lat od premiery

Jakub Piwoński

13 grudnia 2019

REKLAMA

Nie wiem, jak was, ale mnie ta cała paleoastronautyka uskuteczniana przez Ericha von Danikena swego czasu mocno frapowała. Najbardziej chyba samo przekonanie, że zamiast celować teleskopem w niebo i wyczekiwać spotkania pierwszego stopnia, wystarczy przeanalizować muzealną archeologię, w niej szukając obecności przybyszów z kosmosu. Przyznacie – hipoteza, jakoby cywilizacja pozaziemska mogła mieć swój udział w kształtowaniu naszej cywilizacji, brzmi równie szalenie, co cholernie interesująco. I jest zarazem gotowym materiałem na film.

Ciekawostkę tę skrzętnie podjął Roland Emmerich, niemiecki mistrz kina widowiskowego, który w 1994 roku, czyli w okresie, gdy był w szczytowej formie, dostarczył światu jedną z ciekawszych wizji SF luźno opartych na teoriach Danikena. Mowa oczywiście o Gwiezdnych wrotach.

Jeśli zraziliście się do Ridleya Scotta za to, jak on przetworzył teorie Danikena w swoim Prometeuszu, jeśli wydawało wam się wówczas, że zostały one nadto skrócone bądź też stanowiły kompletnie niepotrzebny element świata Obcego, w przypadku filmu Emmericha musicie uzbroić się w porównywalne pokłady tolerancji. Bo jest to film, który od pierwszej do ostatniej minuty nie ukrywa, że jest kinem stricte rozrywkowym, jedynie podbudowującym swój scenariusz pseudonaukowymi nowinkami, by stworzyć przestrzeń dla efektów specjalnych i wartkiej przygody. Ale paradoksalnie na tym właśnie polega siła filmu Emmericha.

Akcja filmu najpierw przenosi nas na początek XX wieku, do Egiptu. U podnóża piramidy w Gizie znaleziony zostaje tajemniczy obiekt w kształcie okręgu, przypominający portal. Dziesiątki lat później egiptolog Daniel Jackson (James Spader) zostaje zaangażowany do zrobienia tego, z czym przez lata nikt nie mógł sobie poradzić – odpowiedzenia na pytanie, czym jest zagadkowy pierścień i do czego służy. Wynik jego dociekań umożliwia otwarcie drogi do świata, który dzieli z Ziemią miliony lat świetlnych. Jackson wyrusza w podróż w nieznane wraz z oddziałem komandosów dowodzonych przez pułkownika O’Neilla (Kurt Russell), nie wiedząc, że po drugiej stronie lustra natrafi na cywilizację bardzo podobną do ziemskiej.

Gwiezdne wrota zawierają w sobie wszystkie elementy wzorcowego widowiska przygodowego, które można pamiętać po latach i do którego po latach chętnie się wraca. Mamy na przykład interesujących bohaterów, kontrastujących ze sobą osobowościowo. Jackson w wykonaniu Spadera to klasyczny naukowy geek, który nie spocznie, dopóki nie dotrze do prawdy. O’Neill to z kolei z pozoru twardy żołnierz, zdolny do poświęceń, którego jednak przed laty skruszyła rodzinna tragedia. Najciekawiej jednak wypada antagonista w wykonaniu Jaye’a Davidsona. Jego androgyniczna uroda (wcześniej wykorzystana w filmie Gra pozorów) idealnie uzupełnia wizerunek złego bóstwa o nutę tajemniczości i niedookreśloności. Zaryzykuję stwierdzeniem, że Ra to jeden z najbardziej elektryzujących przeciwników w historii kinowego SF.

Mamy też dobre tempo akcji, które podręcznikowo się rozwija – od intrygującego wprowadzenia, przez zapierające dech rozwinięcie, aż do silnie angażującej kulminacji. Bardzo dobrze, że Emmerich wraz z Deanem Devlinem nie odkryli wszystkich kart i dość wybiórczo podeszli do tłumaczenia widzowi specyfiki zarówno technologii odkrywanej przez bohaterów, jak i światów, do których za jej sprawą można dotrzeć. Pozwoliło to na umiejętne poszerzenie uniwersum Gwiezdnych wrót w produkcjach telewizyjnych, komiksach i grach komputerowych. W ten sposób stworzona została prominentna marka, którą, kto wie, być może ktoś kreatywny pokusi się wkrótce zrebootować – choć bardzo bym tego nie chciał.

Gwiezdne wrota to też, albo przede wszystkim, świetna oprawa wizualna, na czele z bardzo inteligentnie zaprojektowanymi, na swój sposób subtelnymi efektami specjalnymi oraz świetnymi dekoracjami i kostiumami. W zaistnieniu klimatu przygody pomaga także wpadająca w ucho muzyka Davida Arnolda. Słowem – wszystko działa tak, jak na dobre kino rozrywkowe przystało. Po latach zadziwia mnie swoboda, z jaką Emmerich zaprezentował swoje pomysły. Próżno szukać bowiem w Gwiezdnych wrotach tego, co lata później stanie się niechlubnym wyznacznikiem twórczości reżysera, czyli braku estetycznego i narracyjnego umiaru, prowadzącego do nadmiernej bombastyczności. Film z 1994 roku miast nadęcia stawia na lekkość formy, treści i charakteru, realizując przy tym marzenie każdego fana SF – podróży w nieznane.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA