Chłód i groza. HORRORY SKANDYNAWSKIE, które POWINNIŚCIE obejrzeć
Bestia (2011)
Tak jak Dziecko Rosemary za pomocą konwencji horroru ilustrowało psychiczne rozstrojenie kobiety zduszonej w swoim związku, tak pokazany w 2011 roku film Christoffera Boego proponuje nam podróż w głąb psychiki nękanego chroniczną zazdrością i niepewnością co do swojego związku egocentrycznego mężczyzny. Bestia to opowiadana z perspektywy pisarza Bruna historia o jego toksycznej, zaborczej miłości do żony Maxine. Nękany wizjami jej niewierności, doszukujący się pęknięć w harmonijnym obrazie ich związku, Bruno zapada się w spiralę szaleństwa, której droga wiedzie przez terytorium rasowego body horroru, do tego obficie podlanego erotyzmem. Znakomity Nicolas Bro w roli głównej przeraża swoim kompulsywnym zmaganiem z tytułową wewnętrzną bestią (skądinąd w tym miejscu warto polecić też wcześniejszą współpracę tego aktora z reżyserem Bestii, Offscreen, podejmujący podobny temat w konwencji fałszywego dokumentu z absolutnie fenomenalną przemianą protagonisty w drugiej połowie), a zaśnieżona kopenhaska sceneria dodaje narracji nieco odrealnionej atmosfery. Niepokój umysłu i przemiany ciała łączą się u Boego w monstrualny, destrukcyjny tandem, do końca pozostawiający wątpliwość, czy widzimy wymyślną metaforę, czy raczej mrożącą krew w żyłach nadnaturalną transformację bohatera.
Bestia, choć to film stosunkowo mało znany, stoi w tym samym rzędzie, co wspomniane już Dziecko Rosemary Romana Polańskiego i Opętanie Andrzeja Żuławskiego. Tak jak polscy mistrzowie przed nim, Boe łączy tu umiejętnie obsceniczny horror z psychologiczną układanką, unikając przy tym jednak pretensjonalnego przegięcia Larsa von Triera w Antychryście. W efekcie jego Bestia to jeden z najciekawszych skandynawskich filmów ostatniej dekady, najadekwatniej opisywalny jako psychologiczny body horror i, niestety, stanowiący jak do tej pory ostatni tej jakości film reżysera. Warto po niego sięgnąć choćby dla wybitnej kreacji Bro czy wysmakowanych, roztaczających niepokojącą aurę zdjęć Sophii Olsson.
Shelley (2016)
Wspomnianą wyżej Granicę nakręcił Ali Abbasi, jeden z najciekawszych szwedzkich twórców młodego pokolenia. Pierwszym filmem pochodzącego z Iranu reżysera było nakręcone z kolei w Danii (gdzie znajduje się wiodąca w kręgu nordyckim szkoła filmowa, co podkreśla przy okazji regionalne przenikanie wpływów na Północy) Shelley, kolejny na tej liście film budzący silne skojarzenia z Dzieckiem Rosemary. Protagonistką filmu jest Elena, młoda Rumunka zatrudniona przez zamożne duńskie małżeństwo jako pomoc domowa w ich domu nad jeziorem, gdzie para żyje bez elektryczności, hodując własne jedzenie. Pani domu, Louise, dochodzi do siebie po trudnej operacji z pomocą przewodnika duchowego. Między dwiema kobietami rodzi się więź, na kanwie której Elena godzi się, by zostać surogatką dla pracodawców, mających problemy z poczęciem dziecka. Od tego momentu odludna, zimna sceneria, nękana hormonalnymi huśtawkami i rosnącym niepokojem Elene oraz ekscentryczna Louise (genialna Ellen Dorrit Petersen) zaczynają tworzyć drapieżny spektakl grozy, ogniskujący się wokół nienarodzonego dziecka i wkradającej się między bohaterów demoniczności, która zdaje się wzrastać wraz z płodem w brzuchu Eleny.
Shelley pełne jest fascynującego napięcia, następuje też kilka istotnych przewrotek narracji, których tu nie zdradzę. Całość jednak jest świetnym, klimatycznym i oferującym co najmniej kilka możliwych interpretacji. Niejednoznaczność historii świetnie wydobywają zimne, roztaczające aurę niesamowitości zdjęcia Sturli Brandth Grøvlena, a przetwarzane przez Abbasiego motywy zapożyczane od klasyków (zaczynający się od przywodzącego na myśl Polańskiego zorientowania, a kończący na nawiązującym do autorki Frankensteina tytule) nie sprawia wrażenia wtórności. Shelley może być uznane za jeden z tzw. małych wielkich filmów – za pomocą skromnych środków tworzy unikatowe kino grozy, na wskroś skandynawskie i równocześnie odważnie wchodzące w dialog z międzynarodową klasyką. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że nawet w przypadku Rosemary ciąża nigdy nie była tak straszna, jak u Abbasiego, a to spory komplement
Thelma (2017)
Joachim Trier w skandynawskim kinie wyrobił sobie pozycję za sprawą realistycznych dramatów obyczajowych (Reprise, Oslo 31 sierpnia), jednak najciekawszym jak dotąd filmem Norwega jest ten, w którym opartą na wnikliwych portretach psychologicznych postaci formułę wzbogacił o element nadnaturalny. Dramaturgicznie Thelma to wzorcowa opowieść o dojrzewaniu młodej dziewczyny, wyzwalającej się spod opiekuńczej władzy rodziców, odkrywającej swoją seksualność i w końcu niezależną tożsamość. Ta trajektoria w przypadku tytułowej bohaterki Triera zdublowana jest stopniowym uwalnianiem paranormalnych zdolności dziewczyny. Norweg umiejętnie splata feministyczną interpretację czarownictwa z klasyczną narracją o zrzucaniu jarzma nadopiekuńczości i przełamywaniu przyrodzonych zależności. Film igra przy tym z zaufaniem widza, zacierając granicę między rzeczywistością a fantazyjnymi projekcjami Thelmy. Jest w tym i rzetelny, wiarygodny portret dziewczyny rozsadzającej zbudowaną wokół niej klatkę bezpieczeństwa rodzinnego, i organiczna groza, wzmacniana dodatkowo wysmakowaną oprawą audiowizualną.
Thelma to dość symptomatyczny dla współczesnej panoramy skandynawskiego kina grozy mariaż mocno obudowanej społecznym komentarzem opowieści psychologicznej z elementami horroru i pozostający gdzieś na pograniczu dwóch tożsamości – autorskiego kina obyczajowego i gatunku. Nawet jeśli ten drugi występuje – tak jak u Triera – raczej w pomocniczej roli metafory głównego tematu, to wszczepione tej opowieści składniki horroru przyjmują się bardzo dobrze i pracują na ciekawą, nadnaturalnie mroczną aurę. Thelma jest jednym z najlepszych przykładów skandynawskiego wariantu realizacji fundamentalnego dla horroru jako formy opowiadania wymiaru hiperbolicznego komentarza do rzeczywistości.
Uwaga: Posługuję się tu geograficznym rozumieniem Skandynawii jako trzech krajów położonych na Półwyspie Skandynawskim i nad kończącymi go Cieśninami Duńskimi, czyli Danii, Norwegii i Szwecji. Często kojarzone z terminem „kraje skandynawskie” Finlandia i Islandia przynależą do szerszego kręgu kulturowego określanego jako nordycki. W jego ramach trzy kraje skandynawskie cechują się mocniejszymi powiązaniami kulturowo-społecznymi (głównie na podstawie bardzo zbliżonych języków), na tyle, że można w pewnym uproszczeni traktować tamtejsze kinematografie wspólnie, co tu właśnie robię. Kino fińskie i islandzkie, jakkolwiek pokrewne i zwłaszcza w tym drugim przypadku niekiedy mocno powiązane z kontekstem skandynawskim, traktuję jednak osobno i nie uwzględniam filmów islandzkich i fińskich w tym zestawieniu.