BOJACK HORSEMAN. Koń jaki jest, każdy widzi
Życie jest jednym, wielkim kopem w mosznę i czasami, kiedy wracasz po całym dniu kopów w mosznę, chcesz sobie pooglądać serial o jakichś miłych spoko ludziach, którzy się kochają i żeby nie wiem, co się działo, pod koniec tych 30 minut wszystko się dobrze skończyło, bo wiesz, tak na co dzień… zaraz, czy ja już wspominałem o kopach w mosznę?
Podobne wpisy
Tymi słowami – wypowiedzianymi na rauszu w trakcie wywiadu prowadzonego przez legendarnego Charliego Rose’a – przed trzema laty dał się nam poznać antropomorficzny koń imieniem BoJack Horseman. Ot, kolejny bohater obrazoburczej kreskówki, próbujący znaleźć swoją niszę na i tak mocno zagospodarowanym rynku seriali animowanych dla dorosłych. W tym przypadku nie było jednak miejsca na kalkulację. Twórcy Netflixowego hitu – pomysłodawca i scenarzysta Raphael Bob-Waksberg oraz ilustratorka Lisa Hanawalt – w pewnym sensie postawili wszystko na jedną kartę. Jeszcze przed czołówką pierwszego odcinka zafundowali nam skondensowaną dawkę tego, czego mogliśmy się spodziewać po ich dziele. BoJack – wulgarny koń w średnim wieku, mający problemy z nadużywaniem alkoholu – to była gwiazda popularnego na przełomie lat 80. i 90. sitcomu Rozbrykani (oryginalny tytuł Horsin’ Around) – to właśnie do tego tytułu odnosi się powyższa wypowiedź. Osiemnaście lat po zdjęciu z anteny nadawanego przez dziewięć sezonów programu nasz bohater nie ma w sobie już nic z zabawnego młodziaka, który przed wejściem na plan był jedynie mało znanym stand-uperem występującym w podrzędnych barach. Nie dziwi więc fakt, że resztki sławy sprzed lat (i spory majątek pozwalający żyć na niezłym poziomie mimo braku pracy) sprawdzają się do ciągłych pytań “Czy to ty jesteś tym koniem z Rozbrykanych?”. Mimo dostatniego życia BoJack ewidentnie nie radzi sobie ze sobą. Alkohol, narkotyki i przygodny seks nie są w stanie zapełnić pustki, jaką czuje nasz bohater, a ta depresyjna wizja wcale nie wskazuje, że mamy do czynienia z pozycją komediową. Znam co najmniej kilka osób, które tylko na podstawie tego dwuminutowego wprowadzenia zrezygnowały z dalszego oglądania jeszcze przed zobaczeniem czołówki!
Klnący jak szewc koń-alkoholik nie każdemu musi się podobać. Postać przypominająca mi z jednej strony Charliego Sheena (sami wiecie dlaczego), z drugiej zaś Matta LeBlanca (który po zdjęciu z anteny Przyjaciół przepadł na dość długi czas) nie wydaje się nawet kimś, z kim można by się utożsamiać. Hollywoodzki bogacz, który narzeka na swoje życie? Wolne żarty. To jednak tylko pozory. Człekokształtny koń, choć jest cynicznym, raniącym osoby w swoim otoczeniu gburem, siłą rzeczy budzi sympatię widza. Dlaczego? Ano dlatego, że jego życie, choć dostatnie, wcale nie jest czymś niewyobrażalnym dla zwykłego szaraczka. Nieco bardziej przenikliwe spojrzenie daje wręcz odwrotny rezultat – ten oto “gwiazdor” nie ma najmniejszych szans na przynależność do branżowej śmietanki towarzyskiej. Na tle prawdziwych gwiazd jest takim samym szarakiem, jak my. Potrzeba jednak czasu, by dotarło to do niego.
Inną istotną sprawą jest fakt, że BoJack Horseman ma w sobie cechy charakterystyczne dla wielkich produkcji tego typu. Jest absurdalny, acz niesamowicie aktualny przekaz jak za najlepszych lat Simpsonów, są gwiazdy i język cięty jak brzytwa niczym w Miasteczku South Park, jest też trochę głupkowatej radości rodem z Pory na przygodę!, czy wreszcie niepowtarzalna, depresyjna atmosfera, do której wytworzenia potrzeba debaty nad stanem współczesnego społeczeństwa, której uczestnikami byliby Stewie z Family Guya i profesor Farnsworth z Futuramy. Biorąc pod uwagę, że część z wspomnianych produkcji nie jest już emitowana, a pozostałe powstają tak długo, że godzinami można by spierać się o ich obecną jakość, BoJack Horseman wyrasta na jedną z najlepszych współczesnych animacji dla dorosłych, idąc ramię w ramię z Rickiem i Mortym. Odstawiając te porównania na bok (bo przecież nie w ten sposób tworzy się kultowe seriale), skupmy się jednak na BoJacku.
Za nami już cztery sezony, a twórcy BoJacka Horsemana wciąż zdają się nienasyceni. Każda z odsłon jest zupełnie inna – zmienia się zarówno sam koncept, jak i każda postać z osobna. Zabawa schematami nie ma końca, a przeprowadzana jest tak sprawnie, że godzinami można dopatrywać się nawiązań do najrozmaitszych wytworów kultury i sztuki. Na kolejnej stronie pokrótce przypominam wydarzenia z sezonów 1–3 [Uwaga, spoilery!], zmierzając ku recenzji najnowszej z odsłon.