BEN AFFLECK i jego DZIWNA KARIERA. Najgorszy najlepszy reżyser, najlepszy najgorszy aktor

Nieźle, jak na jednego faceta w sile wieku, a przecież sporo jeszcze przed Benem – i przed nami. Patrząc na jego karierę z perspektywy dnia dzisiejszego i biorąc pod uwagę te wszystkie niesamowite rzeczy, które mu się przytrafiły, ciśnie się na usta pytanie: czy Affleck jest tak zły, jak chcieliby jego przeciwnicy, i tak dobry, jak chcieliby jego zwolennicy?
Zacznijmy od najłatwiejszego. Ben Affleck JEST kiepskim aktorem. Smith i Fincher wykrzesali z niego pokłady naturalności, a jako Batman po prostu znakomicie odnalazł się w roli, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Jego warsztat praktycznie nie istnieje, ale jego twarz jest na tyle przystojna i przyjemna, że można mu wybaczyć niedostatki – zwłaszcza w późniejszych latach, kiedy nabrał powagi i przestał się szeroko uśmiechać w każdej scenie.
Podobne wpisy
Jakim scenarzystą jest Affleck? Nagrodzonym Oscarem – to jest pewne. Ze wszystkich filmów, które napisał, tylko jeden napisał samodzielnie. Który? Nocne życie. Czyli ten, który wyszedł mu najmniej. Wcześniej zawsze miał współpracownika – Matta Damona przy Buntowniku z wyboru, Aarona Stockarda przy Mieście złodziei i Gdzie jesteś, Amando. Może, ale nie musi, to znaczyć, że Affleck zawsze był najsłabszym ogniwem w scenopisarskim teamie. Jego najbardziej doceniony obraz – Operacja Argo – napisał Chris Terrio. Miasto złodziei wydaje się filmem złożonym z dwóch innych i wcale nie oznacza to, że jest to śmiała i udana próba międzygatunkowego romansu. O ile wątek kryminalny jest poprowadzony dość sprawnie, o tyle wątek miłosny kipi od kiepskich dialogów rodem z filmów Katherine Heigl. Nocne życie i jego otwierająca narracja to przykład działania antyfilmowego – przy dobrobycie wizualnych środków przekazu Affleck decyduje się na wyłożenie historii wprost. Gdyby jeszcze to była historia oryginalna, nietypowa lub osadzona w jakiejś egzotycznej kulturze, słowem wymagająca objaśnienia, to taki zabieg byłby usprawiedliwiony. A tak – jest po prostu oklepany. Chciałbym wierzyć – ba, wierzę! – że Affleck ma dobrego nosa do historii, doskonale rozumie mechanikę filmowego scenariusza i jest w swoich opowieściach szczery i zaangażowany. Ale nie mam do niego jeszcze na tyle zaufania, żeby ocenić go jako dobrego scenarzystę.
Jakim reżyserem jest Affleck? Seans Miasta złodziei po dziewięciu latach od premiery był dla mnie srogim rozczarowaniem. Sceny akcji robią wrażenie, ale połowę roboty robi tutaj montaż. Wątek miłosny prowadzony jest bez wyczucia i bez emocji, a przeskoki w fabule obrazowane są szerokimi ujęciami miasta – co może budzi skojarzenia z tytułem, ale na pewno nie wnosi nic do akcji i jest najprostszym możliwym wizualnym środkiem używanym do ukazania upływu czasu. Żadna ze scen nie wznosi się ponad poziom solidnego, amerykańskiego schematu realizacyjnego. Podobnie jest w Operacji Argo. Scena po scenie film ekranizuje swój scenariusz. Poprawnie, ale bez wizji, bez przenośni, bez pomysłu wybijającego się ponad standard. A Affleck po raz kolejny zatrudnia siebie w głównej roli i opiera ciekawą historię na barkach bezpłciowo zagranej postaci, która niknie w towarzystwie genialnego drugiego planu, a nawet epizodystów. Wydaje się, że film „zrobiła” końcowa scena na lotnisku – a wszystko dzięki montażowi i aktorstwu (nie Afflecka).
Łatwo jest gardzić Benem Affleckiem. Łatwo jest mu zazdrościć. Łatwo jest go osądzać. Trudno jest go jednoznacznie sklasyfikować. Przystojne beztalencie, złote dziecko kina, znakomity reżyser, który jest znakomity dzięki otaczającej go ekipie, przypadkowy bohater – a może wszystko naraz? Jedno jest pewne. Czterdzieści sześć lat to dla wielu reżyserów dopiero rozgrzewka, a dla wielu aktorów – najlepszy okres. Co będzie z Benem Affleckiem? Nie wiem, ale chętnie się dowiem, bo go – najzwyczajniej w świecie – lubię. Tak po prostu.