BE LIKE A FEMINIST? To nie takie oczywiste! Feminizm w kinie nie do końca serio
Feminizm jest w kulturze równie modny, co uważany za dosyć ekstremalny ruch myślowy dedykowany prawdziwym freakom. Nic bardziej mylnego, bo pozostawiając na marginesie historyczno-teoretyczne rozważania, okazuje się, iż feminizm to znacznie więcej niż potencjalna „siła kobiet”.
Mając za sobą długą drogę poprzez różnego typu ekranowe kobiece dramaty (dla których kanoniczna może być zarówno Erin Brockovich, jak i Aquarius), dobrze byłoby podejść do tematu z mniej „znawczym” i zawłaszczającym podejściem.
Na szczęście tego typu zestawienia obłożone są świętym prawem subiektywizmu i pewnie niejedna feministka i niejeden feminista z zatrwożeniem wciśnie czerwony iks w rogu strony, choćby pobieżnie przeglądając te „niby” feministyczne tytuły. Jednak jeśli chwilę poczytać/ pooglądać/ pozastanawiać się, to okazuje się, iż nawet najbardziej popkulturowo rozumiany feminizm dla wielu twórców stał się zaczątkiem do kilku intrygujących projektów.
Może więc pora uwolnić kobiece bohaterki z sideł teorii i dać im się zabawić?
Misandrystki
Jeśli jest ktoś, komu nie można odmówić bezpardonowego naśmiewania się z feministek, to właśnie Bruce La Bruce. Jego Misandrystki wydają się mroczną wersją Na pokuszenie, kiedy samotny mężczyzna przypadkiem trafia do domu pełnego kobiet. Jednak w przeciwieństwie do Sofii Coppoli czy Dona Siegela (który wyreżyserował pierwowzór) dla La Bruce’a nie ma żadnych świętości. Jego na poły pornograficzna fantazja o internacie dla dziewczyn dzieje się „somewhere in Ger(wo)many”, gdzie naucza się her-story (w przeciwieństwie do populistycznej his-story, gdyby ktoś był uczulony na niuanse). Ten wyuzdany matriarchat ma zbawić cały świat i chociaż niektórzy zarzucają filmowi wtórność w jego własnych granicach, to warto sięgnąć po niego chociażby dla kilku wariantów tego samego gagu. Reżyser nie dość, że po kolei wyolbrzymia, piętnuje i naśmiewa się ze wszystkiego, co z feminizmem może być kojarzone, to ponadto wybiera do swojego filmu aktorki o tak specyficznej urodzie, że erotyczne sceny trochę trudno się ogląda. Z perwersyjnym uśmieszkiem La Bruce pozbawia fabułę całego dramatyzmu i moralnego obciążenia, nieskrępowanie ciesząc się oraz zabawiając gatunkowymi chwytami. Misandrystki są wręcz utkane z obśmianych stereotypów, które, gdyby je streścić, brzmią niczym preludium do filmu pornograficznego. Co ciekawsze, cały erotyczny potencjał nie ma gorszyć czy obrażać widza, a całkiem sprawnie działa wewnątrz konwencji niepoważnego filmu o tematyce, z jakiej inni robią całkiem poważne dramaty.
Wilgotne miejsca
Jeżeli istnieją granice, do których Lars von Trier dociera w swojej Nimfomance, to Wilgotne miejsca na mapie seksualnych quasi-perwersji położone są o kilka stopni dalej. Wykorzystując schemat filmu o dorastaniu, David Wnendt pozwala swojej bohaterce rozsmakować się we wszelkiego typu organicznych wydzielinach ludzkiego ciała, często traktując to bardzo dosłownie. Helen kocha wszystko, co niehigieniczne, sprośne, wyuzdane – jej otwartość na granicy ekshibicjonizmu jest stawianiem otaczającemu ją światu coraz wyższych poprzeczek tolerancji. Nie ma tematów tabu, o których należy milczeć, ani (wilgotnych) miejsc, których nie należy dotykać. Wraz z przyjaciółką oddają się eksperymentom z własnymi ciałami, jednocześnie czerpiąc z tego radość i satysfakcję, jakie może nieść ze sobą tylko seksualna rewolucja. W życiu Helen dzieją się amerykańskie lata 60., kiedy seks staje się sposobem wyrażania siebie. Dziewczyna stara się wszystkich zaszokować, jakby każdy jej gest był performatywnym aktem udowadniania światu, że kobietom również należą się przyjemności, na przykład te związane z masturbacją. Zarazem Wnendt łagodzi wydźwięk swojego filmu, wplatając w niego wątki miłosne i rodzinne, niejako usprawiedliwiając swoją bohaterkę. Wszystkie seksualne czy sprośne rzeczy, jakie wyczynia, są razem wyrazem buntu przeciwko postawom jej rodziców (ich konserwatyzmowi oraz tkwieniu w oswojonym nieszczęściu). Helen całą sobą próbuje żyć inaczej; tylko żadna inna forma nie przychodzi jej do głowy.