search
REKLAMA
Kino klasy Z

BAD MILO! Przyjemny body horror łamany przez komedię

Tomasz Bot

17 lutego 2020

REKLAMA

To, co dzieje się pomiędzy naszymi tyłkami a toaletą, jest zazwyczaj pomijane przez kino. A jeśli nawet naświetla się tę materię (vide: Głupi i głupszy, scena w ubikacji, czy Pulp Fiction – Travolta i jego śmiertelne zaczytanie na sedesie), to kwestia wydalania pojawia się co najwyżej jako epizod. Są też wyjątki, ale rzadkie – choćby otwarty na kwiecistość cielesności Człowiek-scyzoryk. Twórcy Milo – przy znacznie mniejszym budżecie – także postanowili przypomnieć światu, że nie tylko mamy tyłki, ale też używamy ich dość często. I że ten bardzo prywatny świat może się stać polem zarówno dla dramatu, jak i komedii.

Duncan ma pracę w dużej firmie i żonę, która go kocha. Ona pragnie dziecka, on jeszcze się waha. Na razie mężczyzna musi na życzenie szefa przeprowadzić redukcję etatów, a dodatkowo męczą go problemy trawienne. Gastroenterolog jako winowajcę wskazuje polipa. Ale Duncan ma w sobie innego mieszkańca. Jest to Milo – mały, nerwowy stworek. I opuszcza on ciało mężczyzny (bolesny proces przypominający poród), ilekroć ten poważnie się zdenerwuje. Milo zabija wszystkie żywe stresory. Duncan musi się więc ratować – albo wraz z terapeutą powstrzymają stwora, albo jego życie zamieni się w rzeźnię.

Podobno twórców filmu zainspirowało kino Davida Cronenberga. Podobno też bodźcem do powstania Milo była konstatacja jednego z przyszłych twórców, że w żadnym filmie potwór nie wychodził nikomu z tyłka. Już z gotowym scenariuszem postanowili wypełnić niszę, mając świadomość, że nie tworzą hitu na miarę Szybkich i wściekłych. Za to okazało się, że projekt szybko znajduje sponsorów, rozentuzjazmowanych niecodziennym konceptem. I trzeba przyznać, że wyszło lepiej niż przy niejednej produkcji jadącej na „odjechanym” pomyśle. Jest oto bowiem kino znacznie bardziej profesjonalne i angażujące niż omawiany w tym dziale Gingerdead man czy paździerze o morderczcyh prezerwatywach czy krwiożerczych fajkach wodnych.  Na pewno nie jest to film do natychmiastowego spłukania w toalecie niepamięci.

Milo to prosta historia o dupościsku. O tym, co sobie robimy, dusząc w sobie gniew i frustrację. To opowieść o tym, że nasze lęki w końcu nas dopadnę i zrobią nam „ała” – no, chyba że stawimy im czoła. Duncan to bowiem człowiek przygnieciony codziennością, niepewny swoich potrzeb i niebędący w stanie ich wyartykułować wprost. Pojawienie się Milo zmusza go do przewartościowania swojego życia.

Kreacja tytułowego bohatera to największy atut tej produkcji. Ręcznie wykonany model budzi nasze żywe zainteresowanie. Jest groźny, kiedy szczerzy ostre zęby i bezwzględnie eliminuje kolejne ofiary. Bywa słodki, kiedy zasypia u boku Duncana, mrucząc i przewracając swymi wielkimi czarnymi oczami (tylko je stworzył komputer, co jednak nie razi ani nie psuje dobrego wrażenia). Milo nie przypomina taniej makiety. Żyje, oddycha, ma humory, a końcowe partie obrazu udowadniają, że może nas także wzruszać. Jeśli oglądać film, to dla niego. Aktorstwo nie rzuca w tej produkcji na kolana. Wszystkie postaci drugoplanowe jakoś dają radę – tylko tyle i aż tyle. Nieco lepiej ma się sprawa z wykonawcą roli Duncana. Zachowujemy bowiem współczucie dla człowieka, którego odbyt skrywa mordercze siły, przeciskające się zresztą przez osławioną dziurę w sposób nielekki dla nosiciela. Aktor nie szczędzi tu też potu i łez w scenach na toalecie; słowem, odnajduje się w konwencji body horroru. W Milo dobrze sobie radzi Peter Stormare – uznany wykonawca, który od lat uświetnia swymi epizodami produkcje przeróżnej jakości; facet, którego odkrył Ingmar Bergman, a który teraz biega za wychodzącym z czyjegoś tyłka potworkiem. I dobrze, skoro ewidentnie bawi się obecnością na planie, dodając smaku tej nawet sympatycznej opowieści.

Jest to film średniego budżetu – z poprawnymi zdjęciami, przeciętną muzyką, taką sobie scenografią. Ale to nic, bo twórcom chodziło o wskrzeszenie ducha starszego kina z ręcznie robionymi maszkarami. Jako punkt odniesienia podają oni choćby kultowe Gremliny rozrabiają. Reżyser pragnął także zmierzyć się z własnymi demonami – od lat cierpi na bóle brzucha. I zrobił to w lekkim stylu, który nie jest ani zanadto wulgarny, ani męczący w epatowaniu cielesnością.

Wyszedł z tego przyjemny body horror łamany przez komedię. Twór, który nikogo nie przerazi, ale daje okazję mocnego wniknięcia do wnętrza bohatera – obejrzymy i gastroskopię, i proces terapeutyczny. Oba potraktowane z dużym przymrużeniem oka, choć myśl przewodnia obrazu – zadbaj o siebie, inaczej życie będzie nieznośne – wybrzmiewa tu całkiem dobitnie.

REKLAMA